niedziela, 15 grudnia 2019

Połączeni Przeznaczeniem

Witajcie!
To już ostatnia część tej serii. Była ona dla mnie naprawdę ciekawą odskocznią, wyzwaniem i świetną zabawą, przy wymyślaniu tematów na materiały. Chciałabym z tego miejsca podziękować Wam, czytelnikom za śledzenie jej i dość dobre jej odebranie, mimo że tematy czasem mogły wydawać się totalnie z czapy. W każdym razie mam nadzieję, że uda mi się zrobić kiedyś podobny projekt, lecz tym razem poprzeczkę sobie podwyższę i będą to jakieś shipy mieszane. No, ale na ten moment będę starać się ukończyć Kruczą. Mam tworzoną jeszcze pobocznie serię z Hashimadą au, którą też powoli kończę, a później co dalej będę pisać to pomyślimy. Bardzo możliwe, że spytam o pomoc na fp bloga, więc polecam go polubić, jeśli chcecie mieć wpływ na nowe serie! Chciałabym też życzyć Wam Zdrowych, Radosnych Świąt i Udanego Sylwestra. Autorom, jeśli jacyś to czytają sporo weny, a czytelnikom samych dobrych opowiadań do czytania!
  ______________________________________________________


   Świat, w którym każdy człowiek ma swoją bratnią duszę. Każdy należy do kogoś. Nigdy jednak nie możesz być pewien, gdzie ta osoba się znajduje lub czy kiedykolwiek ją w swoim życiu spotkasz. Większość ludzi to ekscytowało i pragnęli odnaleźć swoją połówkę.
Sebastian spojrzał na literę „J” na swojej prawej dłoni. On uznawał to wszystko za niedorzeczne. Naciągnął na rękę czarną rękawicę, zakrywając ten znak i wyszedł z domu na spacer. Nie miał zamiaru zastanawiać się nad wyrytym znamieniem, które traktował jak piętno. Ludzie chyba zapomnieli, że to nie powinno definiować czy się chce być z kimś lub nie. Naprawdę było to dla niego absurdalne. No i nie chciał spotkać swojej bratniej duszy. Nie potrafił sobie nawet takiej sytuacji wyobrazić. 
  Jim jak to miał w nawyku zajął jedną z ławek na rynku i zaczął dokarmiać gołębie. Robił to codziennie o tej samej godzinie. Obserwował walczące między sobą ptaki, słysząc rozmowę przechodzących obok dziewczyn, które zastanawiały się nad szansą odnalezienia swoich bratnich dusz. Zerknął na swoją zabandażowaną rękę, która przedstawiała imię osoby mu przeznaczonej. A raczej jej pierwszą literę. To było idiotyczne, mógł to być ktokolwiek. Ludzie, którzy według siebie znaleźli tą drugą osobę po prostu to czuli. To było dla niego całkowicie nielogiczne. Nienawidził rzeczy pozbawionych logiki.
- Uwielbiasz dokarmiać ptaki czy czerpiesz satysfakcję z tego, jak walczą o jedzenie?
- Raczej to drugie, lecz jak masz odgrywać jakiegoś obrońcę praw gołębi, to odpuść lepiej - skwitował Moriarty, spoglądając na stojącego obok chłopaka z rezerwą.
- Nie mam zamiaru. Byłem ciekaw – wzruszył ramionami, uśmiechając szeroko z zadowoleniem.
- Skąd w ogóle myśl, że mogłyby mnie cieszyć walczące ptaki? - zainteresował się i gestem wskazał nieznajomemu, aby się przysiadł. Obecnie wydał się mu nawet interesujący. Wpadały mu do głowy rzeczy, o których nie pomyśleliby zwykli szarzy ludzie.
Fascynowało go to w nim.
- Po prostu często widuję cię tu w tych samych godzinach – oznajmił, mierząc go wzrokiem. - A na miłośnika zwierząt nie wyglądasz – dodał, wzruszając ramionami.
Ten chłopak raczej kojarzył mu się z rodzajem dzieciaków, co z radością złapią muchę oberwą jej skrzydełka, później odnóża kroczne, a na końcu zgniata całego owada.
- Ciekawy sposób na postrzeganie tego – skomentował. - Sądzę, że to prosty rodzaj hobby, choć twoje spojrzenie na moją obecność tutaj było ciekawe
- Oh, w takim razie wybacz. Dałem się najwyraźniej ponieść wyobraźni.
  Sebastian tak wspominał dzień, w którym po raz pierwszy poznał Jima. Okoliczności były dość nietypowe, ale to nie miało teraz dla niego znaczenia. Jego uwagę skupiał odwijany powoli bandaż, jakby jego towarzysz miał wewnętrzną nadzieję, że mu to odpuści. Nic z tego. W końcu zdjął go całkiem i oczom Morana ukazała się na wnętrzu dłoni litera „S”. Zrobiło mu się gorąco, a on sam miał wrażenie, że rytm jego serca przyśpiesza. Zgodnie z ich umową po chwili sam pozbył się jednej rękawiczki z dłoni, a oczom Moriarty’ego ukazało się „J’’. Obserwował jak jego ciemne oczy rozszerzają się w szoku. Cofnął się.
- Chyba nie sądzisz, że my – zaczął po raz pierwszy w życiu całkowicie zestresowany.
Nie spodziewał się tego, nawet jeśli miał jakieś przeczucia, które skutecznie ignorował. Teraz jednak te litery wbiły mu się w pamięć, a nad głową kpiąco zakrakały mu wrony zwiastujące nieszczęście. Był wewnętrznie przerażony tym co z tego wszystkiego wynikało. 
Nie miał kontroli nad sytuacją, która dotyczyła sfery emocjonalnej. Miał ochotę się wycofać, przeklinając w myślach siebie, że podjął się tego głupiego pomysłu zaproponowanego przez Sebastiana. Musiał coś wymyślić, jakoś odzyskać wewnętrzną równowagę. W końcu nie chciał, aby te litery wszystko zniszczyły. One nie mają prawa mieć takiej siły. Właśnie przy tej myśli został nagle przyciągnięty za przód koszuli przez Sebastiana, który agresywnie wpił się w jego usta, aby po chwili odsunąć się z zadowolonym uśmiechem.
- Nie musisz od tego uciekać. Ja wszystko rozumiem. Jestem w końcu ci przeznaczony.
Jim odetchnął z ulgą, nie zdając sobie do tego momentu sprawy ze wstrzymywania powietrza w płucach, podczas nerwowego oczekiwania.
- Sądzę, że takiemu przeznaczeniu chętnie się poddam – stwierdził z pewnym siebie uśmiechem. Zawahanie, chęć ucieczki i niepewność minęła. Mógł znów być sobą.
Na ironię, jako szczęśliwy dawny niedowiarek, bo łaskawy los pozwolił mu spotkać właściwą osobę.

niedziela, 3 listopada 2019

Niebezpieczne Zapędy

Witajcie!
Przybywam dziś z przedostatnią częścią MorMorowego wyzwania!
Ostatnia część pojawi się w grudniu!
A od Nowego Roku możliwe, że uraczę was kolejnym rozdziałem Kruczej Miłości!
______________________________________________________

  Sebastian wieczorem wyszedł, aby załatwić zlecenie na jednego z pomniejszych gangsterów, który próbował połączyć siły niszy kryminalnej, żeby przeciwstawić się rządom Moriarty’ego. To zabójstwo miało być dla takich śmiałków ostrzeżeniem.
Siedział ukryty w jednym z opuszczonych budynków, czekając aż jego cel zacznie tamtędy przechodzić. To była jego standardowa ścieżka z siłowni do domu.
W czasie oczekiwania na swoją ofiarę zaczęło go nękać złe przeczucie, które wręcz nakazywało mu jak najszybciej zakończyć to wszystko. Właśnie to sprawiło, że był wdzięczny obecności ekipy sprzątającej za budynkiem. Gdy tylko ujrzał swój cel, to bez patyczkowania się posłał pocisk prosto w głowę mężczyzny. Zaraz skontaktował się ze sprzątaczami, aby zajęli się odpowiednio ciałem. On sam udał się do samochodu, aby z piskiem opon odjechać. Uczucie niepokoju nasiliło się w nim, a z każdą chwilą wydawało mu się coraz bardziej dokuczliwe. Nie podobało mu się to ani trochę, zwłaszcza z powodu tego, że jego szef został w apartamencie sam i bywał dość nieobliczalny w swoich czynach. Mógł mieć jedynie nadzieję, że dadzą sobie radę bez niego tym razem.
  Zaparkował samochód i wysiadł pośpiesznie, mając wrażenie osiągnięcia apogeum niepokoju. Wybrał zamiast windy schody, pokonując je zwinnie po dwa stopnie. W międzyczasie wygrzebał z kieszeni klucze, aby móc jak najszybciej otworzyć drzwi.
Gdy wszedł do środka przywitała go absolutna cisza.
- Jim, wróciłem! - krzyknął, lecz nie dostał żadnego odzewu, co przyprawiło go o dreszcz trwogi. Sięgnął po pistolet, który był ukryty pod kurtką w kaburze na żebrach i zaczął przeszukiwać po kolei pomieszczenia, zachowując przy tym należytą ostrożność.
W chwili, gdy dotarł do łazienki doznał szoku, widząc swego szefa z podciętymi żyłami, a gdzieś w kałuży szkarłatnej posoki leżał jego nóż. Otrząsnął się jednak szybko, aby wziąć ręczniki i prowizorycznie zatamować krwotok, a drugą ręką wybierał numer alarmowy.
Czekał na przyjazd służb, trzymając nieprzytomnego szefa w ramionach i czując winę za każdym razem, gdy spoglądał w stronę własnego noża. 
  Siedział pod salą szpitalną nieco roztrzęsiony i wciąż nie potrafiący pojąć, dlaczego to się wydarzyło. Próbował sobie przypomnieć czy cokolwiek w zachowaniu jego szefa mogło sugerować taki przebieg wydarzeń. Dotychczas udawało mu się zapobiegać podobnym wyskokom, choć już nie raz Napoleon Zbrodni przystawiał sobie lufę do skroni.
- Może pan wejść – oznajmił lekarz, opuszczając pomieszczenie. - Obudził się – dodał po chwili, odchodząc w swoją stronę.
Zerwał się na te słowa niemal od razu i wszedł na salę, spoglądając niemal machinalnie na jego zabandażowane ręce. Jim odwrócił głowę w stronę zabójcy, mierząc go oskarżycielskim spojrzeniem, co zbiło nieco snajpera z tropu.
- Czemu mnie uratowałeś? - rzucił twardym tonem, starając ukryć się kryjący w nim wyrzut.
Moran znał go jednak na tyle długo, aby tą niepasującą nutę wyłapać.
- Bo mam obowiązek cię chronić. - odparł, bo to było najwygodniejszą odpowiedzią.
Zwykle w tego typu sytuacjach załatwiało sprawę. Tym razem jednak było nieco inaczej.
Dłoń Jima zacisnęła się w pięść, a na białym bandażu zaczęły prześwitywać kropelki krwi.
- Jasne, choć jak wyraźnie tego nie chcę, to powinieneś tego nie robić. Wróciłeś za szybko, dlaczego? - zapytał, nie kryjąc złości w głosie.
- Miałem po prostu złe przeczucia i widzę, że się nie myliłem – skwitował snajper, mierząc go spojrzeniem. - Co ważniejsze, co tobie strzeliło do głowy tym razem?
Jim, gdy padło to pytanie, wyraźnie się zasępił. Jego wojownicza postawa zniknęła, a on sam zastanawiał się, jakiej powinien udzielić odpowiedzi. Jeśli miałaby być to prawda, to zdecydowanie trudno byłoby mu ją wyjaśnić. Nie miał jednak przygotowanego żadnego
dobrego scenariusza na kłamstwo. Pozostało mu powiedzieć tylko prawdę.
 - Bo czułem pustkę, której nie byłem w stanie zapełnić - wyznał w końcu, czując jak ten ciężar przestaje być przytłaczający aż tak.
- Pustkę? Możesz mieć cały świat u stóp z twoim umysłem. Takie rzeczy są przejściowe – uznał snajper.
- Też tak na początku uważałem. Ona jednak nie chciała zniknąć. Nie pomagały nowe gry z braćmi Holmes. Nie wiem czego mi brakuje, ale nie chciałem już tego czuć, Sebastian. Doprowadzało mnie to do szału, a że nikt by się moją śmiercią nie przejął, to uznałem to za dobry pomysł. Moje imperium przypadłoby tobie, więc…
- Nie mów już nic więcej – przerwał mu Moran w połowie zdania. - Twoją śmiercią przejąłbym się ja, bo cię kocham, durny szefie.

piątek, 18 października 2019

Bester

   Kirishima, gdy został rozdzielony z Bakugou przez złoczyńców powoli się zatracał.
W jego głowie huczał mu, niczym armaty szyderczy śmiech i pewność przeciwnika, że Katsuki nie wyjdzie z tego spotkania cało. Nie miał zamiaru wierzyć jego słowom, tak jak i pozostali jego przyjaciele z klasy, którzy mu towarzyszyli. Zresztą miał okazję słyszeć gdzieś z oddali odgłosy jego walki. Wierzył, że sobie poradzi, choć był tam sam. Chociaż dzięki temu mógł pójść na całość i nie martwić się otoczeniem, nawet jeśli mogło się wydawać, że takie rzeczy się nie zdarzają. Prawda była inna. Czasem jego działania wyglądały na niebezpieczne, ale brał pod uwagę wszystkie czynniki wywołania zagrożenia.
  W pewnej chwili dźwięki kolejnych eksplozji z czasem stawały się coraz bardziej ciche, aż ustały całkowicie. Nie uszło to uwadze Eijirou, ale również i jego wroga, który z lubością uznał to za zwycięstwo swego partnera w tej misji.
Nie chciał w to wierzyć.
Nie miał zamiaru tego do siebie dopuścić.
On nie mógł pozwolić sobie na porażkę.
Zawsze dążył do tego, aby być najlepszy.
Nie mógłby pozwolić sobie na to, aby polec.
W końcu nie osiągnął jeszcze swego celu.
Starał się tak przekonywać, choć nadal nie usłyszał ani jednej eksplozji, a w jego sercu i umyśle zaczął się rodzić strach. 
- A może wykitowali razem? - zastanowił się na głos jego przeciwnik, gdy jego wspólnik nie wrócił.
Czerwonowłosy poczuł się, jakby właśnie sprzedał mu siarczysty policzek. Ten wniosek nie był nieprawdopodobny, jeśli chodziło o obecną sytuację. Jego umysł zaczął dopuszczać do siebie tą teorię, przecież żaden z nich do tej pory nie wrócił.
Jego głowę zaczęły zalewać wspólne chwile spędzone z Katsukim. Momenty wspólnej radości, wspólnej walki ramię w ramię. Do tego niszcząca myśl, że tego już nie będzie. Jego wybuchów gniewu, krzyków i niesamowitych min, które nawet Alll Might uważał za godne podziwu. Bo go już nie ma.
Rozpacz, która do tej pory była na poziomie małego ognika buchnęła w niego z pełną mocą i zajęła całe jego ciało, odbierając zdolność racjonalnego myślenia. Czuł się, jakby przebito mu mieczem serce i jeszcze do tego z sadystyczną rozkoszą powoli przekręcano.
Do jego uszu dotarł śmiech. Popatrzył na rozbawionego jego stanem szoku złoczyńce.
Bez namysłu rzucił się na niego, pozwalając by gniew zmieszany z resztą negatywnych emocji zrobiły swoje. Po raz pierwszy się zatracił. Liczył się tylko instynkt, który nakazywał mu, aby pozbyć się wszystkiego na swojej drodze. Nie ważne, czy to wróg czy przyjaciel.
Bakugou o tym wiedział i go akceptował. Nie widział w nim żadnej ukrytej bestii.
Zwykle panował na swoją mocą bardzo dobrze, lecz zawsze istniało ryzyko zachwiania tej idealnej równowagi przez jakiś czynnik. Tak jak to miało miejsce dzisiaj. 
  Katsuki nienawidził przedzierać się gęstym lasem pod osłoną nocy. Wszystkie możliwe drogi wydawały mu się takie same.
- Pieprzone krzaki – zaklął po nosem, próbując wyswobodzić nogawkę z objęć złośliwej gałęzi.
- Kacchan! - usłyszał za swoimi plecami głupiego nerda.
W tym samym momencie udało mu się odczepić i zachwiał się nieco niebezpiecznie, ale jednak udało mu się utrzymać równowagę. Jeszcze ponownego wlecenia w cholerne krzewy by mu brakowało. Zdecydowanie rozerwałby wtedy na strzępy i żadne protesty ekologów by tutaj nie pomogły. Już i tak go wystarczająco matka natura rozdrażniła.
Odwrócił się i zastał okropne pobojowisko. Jego znajomi z klasy leżący niezdolni do wykonania ruchu, poranieni. Na środku tego wszystkiego noszący na sobie resztki taśmy od Sero stał Eijirou. Trzymał w jednej ręce zbira, którego dusił. 
Chociaż Bakugou przypuszczał, że raczej powoli miażdżył mu gardło. Nie musiał się nawet domyślać, iż stało się to co zawsze przerażało użytkownika umiejętności utwardzającej.
- Kirishima… co ty do jasnej cholery wyprawiasz?! - wykrzyknął, kierując się do niego.
Minął Midoriyę, który próbował złapać go za nogę i zatrzymać, lecz mu się wyszarpał.
Nie chciał nawet w tej chwili na niego patrzeć. Wiedział, że się zapewne teraz bał ich kompana z klasy, co go irytowało. Czerwonowłosy obecnie jak nikt inny potrzebował pomocy. Katsuki mógł być jedynym, który da radę ocalić go z tej ciemnej otchłani.
  Eijirou odwrócił się, spoglądając na niego przepełnionym wściekłością spojrzeniem, jakby miał przed sobą wroga. Z ich dwójki to raczej blondyn powinien mieć taką minę.
- Zdurniałeś do reszty?! - wznowił swój monolog i stanął przed nim pewny siebie, bez chociaż krzty strachu w swojej postawie. - Wracaj tutaj, durniu – warknął niemalże.
Nie dbał o to, że mógłby jeszcze bardziej rozeźlić i zostać zaatakowanym.
Otrzymał jednak całkiem odmienną reakcję. Jego przyjaciel puścił swoją ofiarę, która padła na ziemię ze zbolałym jękiem. Prawa strona jego ciała przestała być utwardzana, a i jego oko po tej stronie przestało spoglądać na niego nieobecnie.
- Baku – zaczął, aby zaraz poczuć na nieutwardzonej części swojego policzka uderzenie z pięści. Głowa odskoczyła mu w bok, a w wyniku tego jego lewa strona wróciła do normy.
Eijirou spojrzał zaskoczony na przyjaciela, łapiąc się za zaczerwieniony policzek.
- Wróciłeś – Katsuki wyciągnął w jego stronę dłoń, aby pomóc mu się podnieść z ziemi.
Kirishima chwycił ją i pozwolił postawić się do pionu.
- W trochę bolesny sposób i gwałtowny, ale tak.
- Ha?! Coś ci nie pasuje?
- Nie. Ocaliłeś mnie. Dziękuję, Bakugou.

sobota, 14 września 2019

Światowy Dzień Kaca.

   Światło słoneczne przebiło się przez niezasłonięte okna i z perfekcją najgorszego i nieugiętego barbarzyńcy padło na twarz jednego z mężczyzn. Nie taki niewinny człowiek, gdy oświetliły go promienie słoneczne wykrzywił usta w niezadowolonym grymasie. Nie, jeszcze się nie budził. Finalnie uczucie ciepła na powiekach, mimo wszystko stało się na tyle nieznośne, aby otworzył oczy. Pożałował tego natychmiast, gdy na dzień dobry promienie słońca podrażniły go. Zasłonił oczy dłonią i już miał zamiar obrócić się na drugi bok, aby osłonić się przed zasięgiem płonącej gwiazdy. Drgnął, ale zaniechał swojego planu, czując ciężar na swojej piersi. Zdziwiony zrobił daszek z dłoni i ujrzał czarną czuprynę swojego szefa, który w najlepsze sobie smacznie spał. Zabójca dłuższy moment trwał w poczuciu bezmyślnego szoku. W chwili, gdy chciał sobie przypomnieć wczorajszy dzień, uświadomił sobie, że łeb napierdala go, jakby ktoś mu wyjątkowo rytmicznie po nim młotkiem stukał. Miał nadzieję, że jeszcze to nie było Stairway To Heaven Led Zeppelin.
To teraz nadszedł moment ciężkiej próby.
Jak powinien obudzić najgroźniejszego kryminalistę na Wyspach?
Wcześniej nie był na tyle głupim, aby się narażać. Do tego to zwykle jego szef budził się zdecydowanie wcześniej. Właśnie z tego powodu nie był zagrożony wymyślną śmiercią, gdyby mu się wstało lewą nogą. Teraz jednak nie miał zamiaru być grzecznym leżaczkiem i czekać aż łaskawie wstanie, choć to było dość rozsądnym pomysłem. 
  W końcu zadecydował. Na początek postanowił być miły. Wplótł dłoń we włosy swojego szefa, co było dla niego nieco dziwne. Zawahał się przez moment, ale finalnie przeczesał delikatnie jego ciemne kosmyki.
- Jim, wstawaj – powiedział dosyć donośnym głosem.
Reakcja na to jednak nie była tym, czego się spodziewał. Śpiący na nim mężczyzna wydał z siebie zaspany pomruk i tylko wtulił swoją twarz bardziej w klatkę piersiową zabójcy.
Westchnął ciężko, mrugając przy tym zaskoczony. Nie takiego efektu oczekiwał. Przyglądał mu się tak dłuższą chwilę, a myśl bycia w kropce pojawiła się w jego głowie z przerażającą mocą i otoczką nieznośnego bólu. Zadziałał bez żadnego namysłu i zrzucił z siebie Moriarty’ego na podłogę. Gdy usłyszał huk ciała, które zderzyło się z podłogą – dopiero wtedy do niego dotarło co zrobił i komu. Słysząc zbolały jęk niepewnie uniósł się, aby spojrzeć na geniusza.
- Szefie? Nic ci nie jest? - spytał, choć to pytanie wydawało mu się zdecydowanie zbędne.
Jim podniósł się do siadu, przykładając rękę do tyłu głowy, który sobie nieco obił.
Na pytanie snajpera nie odpowiedział. Przeniósł tylko na niego swój rozwścieczony wzrok.
W końcu nie był głupi i wiedział czemu tak skończył. Do tego od samego sprawcy czuł winę. Moran spoglądając na Jamesa czuł, że jest już martwy. Tylko nie miał pojęcia w jaki sposób. Moriarty podniósł się na równe nogi i rozejrzał po pobojowisku w salonie.
Przez jego twarz przebiegł cień przebiegłego, a zarazem zadowolonego uśmiechu.
- Posprzątasz dziś cały dom na błysk. Pod moim nadzorem. Bierz się do roboty – oznajmił zabójcy, czując niesamowitą satysfakcję, gdy mu mina na tą wieść zrzedła.
Po tych słowach opuścił go, aby doprowadzić się do porządku i łyknąć coś na ból głowy.
   Sebastian, gdy dostał rozkaz zostania sprzątaczką, poczuł się, jakby dostał celnie wymierzony policzek w jego dumę. Miał wrażenie, jakby został w pewien sposób zdegradowany. Do poziomu zwykłej sprzątaczki. Jego umysł nie mógł tego przeboleć.
Wolałby już, żeby mu przestrzelił kolana. Chociaż sam się o to prosił, budząc go w taki sposób. Zwlókł się w końcu z kanapy i na początek zaczął zbierać puste butelki i puszki po ich wczorajszej zabawie.
Jim wrócił za to niedługo później, patrząc jak mu idzie. Do tego podpowiedział mu, gdzie znajdzie potrzebne środki czystości.
Wątpił w końcu, aby ten wiedział co jest gdzie. Nigdy przecież wcześniej nie musiał tego robić. 
Moran starał się nie okazywać swojej irytacji, gdy był instruowany, niczym dziecko co, gdzie i jak. Było to pomocne, ale snajper wolał sobie poradzić sam, bo przecież znalezienie takich rzeczy nie może być trudne. W zasadzie byłoby, ale jego duma nie pozwalała mu na przyznanie się do tego wniosku. To wina służby, że wszelkie możliwe środki były porozrzucane po różnych zakamarkach domu.
Poczuł się zmęczony po samym sprzątaniu salonu, gdzie Jim wskazywał mu najmniejsza niedociągnięcia. Dużo czasu minęło, nim było to tak idealnie jak sobie ten genialny diabeł wymarzył. Przeczesał dłonią swoje włosy i przymknął oczy, czując jak od tego sprzątania ból w jego skroniach się nasilił. Udał się do kuchni, gdzie był jego szef, który akurat postanowił wziąć coś na kaca. Zabójca zaczął mieć nadzieję, że jednak Bóg istnieje i się nad nim właśnie postanowił ulitować.
- Podziel się tabletkami – rzucił i wskazał na listek, który brunet trzymał w dłoniach.
- Nie. Jak skończysz sprzątanie, to dostaniesz – zarządził.
Zdecydowanie, gdy Moriarty był okrutny, to po całości. Cudem Moran chyba jeszcze żył.
Musiał jakoś pogodzić się z tym wyrokiem, choć jakaś część snajpera pokusiłaby się o morderstwo. Trzeźwa część jednak go powstrzymywała i chyba to było najlepszą opcją dla świata. 
   Sebastianowi wydawało się, że sprząta wieczność. Ścieranie kurzów dla niego ciągnęło się latami. Jedynym plusem było posiadanie przerw na picie i jedzenie. Chociaż już nawet wtedy głoś Jima, który mówił mu co ma poprawić dudnił mu w głowie. Skończył to wszystko do wieczora i faktycznie to wszystko lśniło. Zabójca patrząc na swoje dzieło pomyślał, że nigdy, przenigdy nie będzie już budził swego szefa. Zmęczony udał się do swego pokoju, aby tą mordęgę odespać. Zdołał zapomnieć o tabletkach na kaca.

 

piątek, 23 sierpnia 2019

Krucza Miłość Dodatek #1

Cześć!
Zgodnie z moim planem dziś wlatuje Dodatek do Kruczej.
Spróbuje sobie ustalać daty jakiś publikacji, a te z kolei myślę, że będę podawała na fp bloga, więc polecam go polubić, jeśli ktoś chce wiedzieć czego i kiedy się spodziewać.
Druga sprawa, jest tu taka cisza, że się zastanawiam czy ktokolwiek tutaj jest i czyta.
Nie wstydźcie się pokazywać, bo jednak lubię wiedzieć, że nie piszę tutaj w próżnię.
Można z konta, można dodawać anonimowe komentarze i być nierozpoznawalnym.
W każdym razie to wszystko, noty będę starać się dodawać w okolicach początku miesiąca i jego końca, ale jednak wszystko może ulec zmianom, więc polecam obserwować fp.
______________________________________________________

    Wsłuchiwał się w szum deszczu, siedząc na długim języku odrażającej swym wyglądem statuy. Spoglądał na zapalone światła w domach, jak i na te uliczne. Zaczął myśleć o tym, jak to wszystko w ogóle się zaczęło. Tak naprawdę, tylko w jego przypadku.
   Pamiętał doskonale burzową noc, którą przerwało pukanie do drzwi. Ojciec poszedł otworzyć, nieco zaskoczony widmem jakiejkolwiek wizyty w tak okropną pogodę. Nic dziwnego, mieszkali na obrzeżach Wioski Deszczu. On wtedy będąc jeszcze małym chłopcem, wyjrzał nieśmiało na korytarz przedpokoju, trzymając się kurczowo futryny. Obserwował jak ojciec rozmawiał z kimś z zewnątrz. Chwilę później do środka weszła zakapturzona i przemoczona do cna postać, która zrobiła na nim niesamowite wrażenie. Kojarzył, że porównał go wtedy w myślach do czarodzieja. Uniósł kąciki ust na samą myśli w pełnym pobłażliwości uśmiechu. To był pierwszy raz w życiu, gdy spotkał Madarę. Uchiha wprawdzie był wtedy z wyglądu nieco starszy, lecz tej twarzy nie dało się zapomnieć. Obecnie nie miał zielonego pojęcia, jak do ich ponownego spotkania zdołał powrócić do dawnej, dwudziestokilkuletniej formy. Oszukując przy tym czas i naturalne etapy rozwoju życia człowieka. Nie dziwiło go to za bardzo. On był do tego zdolny.
Tak jak i do sprawienia, że dla świata był już od dawna martwy. Zdecydowanie ten człowiek był największym manipulatorem zarówno rzeczywistości, jak i samych ludzi.
Konan, gdy go poznała, po jakimś czasie usilnie chciała, aby ten argument przemówił mu do rozsądku. Ona nie wiedziała jednak wszystkiego. Nie mógł zdradzić tego jej ani nikomu innemu, że pamiętał dzień, w którym jako chłopiec otrzymał od Uchihy Rinnengana. Madara zdjął z niego blokadę tego wspomnienia, jaką na niego nałożył, gdy był małym chłopcem. Chciał, aby zaakceptował ten dar, jakby od zawsze należał do niego. Dał mu wolną wolę w używaniu go, nie wiedząc jaką ścieżką podąży. Przekazał mu siłę, dzięki której mógł przeżyć atak shinobi Konohy na jego rodzinę, a jednocześnie oddać tym mordercą z nawiązką, choć wtedy nieświadomy był tej siły jaka w nim drzemała.
Mógł też spełnić pośmiertne marzenie Yahiko.
Uczynił swojego przyjaciela Bogiem w imię pokoju, o którym zawsze marzył. Nie wszystko było jednak tak piękne i idealistyczne, jakby tego chciał. Świat przepełniony był cierpieniem, skrytym pod kurtyną pozornego pokoju, za którym prowadzono między sobą ciche wojny. Miał zamiar położyć temu kres. Jego przyjaciel powierzył mu to zadanie z nadzieją, że uda mu się je zrealizować. Musiał temu podołać za wszelką cenę. 
  Nagato zdał sobie jednak sprawę, gdy ponownie jego drogi z legendarnym Uchihą się skrzyżowały, że nie ma prawa o nic więcej prosić. Została przekazana mu wręcz boska potęga. A jednocześnie dawca nigdy nie dostał nic w zamian. Chciał móc mu się w jakiś sposób odwdzięczyć. Pomijając rozważania od niego sugestii na temat kolejnego ruchu organizacji, czasem przynosił mu jakieś jedzenie czy też książkę, aby mógł mieć coś do zabicia wolno płynącego czasu. W końcu spędzał go ciągle w tej jaskini całkiem sam, nie mogąc pokazać się nikomu na oczy. Wzbudziłby w ludności panikę, nawet od samej plotki.
Z czasem jednak zaczął tam spędzać coraz więcej chwil. Potrafił nawet tam przesiadywać godzinami, przez które po prostu rozmawiali. Zdołał go nawet chyba poznać trochę, bo bo nie mógł być pewny czy zna go dobrze. Nie był tym typem osoby, która może po spędzeniu dość sporej ilości wspólnych momentów stać się dla kogoś otwartą księgą.
Ten człowiek nadal chował w sobie wiele nieodkrytych tajemnic i olbrzymiej wiedzy.
Było to naprawdę fascynujące.
Odezwał się w nim dawny, wręcz dziecięcy podziw z czasów, gdy spotkał go po raz pierwszy. Sam nie do końca rozumiał ten zachwyt, który u niego wzbudzał. Nie czuł nigdy w ten sposób, nawet do Jirayi, którego naprawdę jako dziecko podziwiał, niczym bohatera.
Właśnie wtedy wszystko się zaczęło. 
  To uczucie stało się jego największym uzależnieniem i trucizną. A jednocześnie się coraz bardziej rozprzestrzeniało, niczym rozjuszony żywioł nie do okiełznania. Chciał być mu potrzebny, doceniany. Nie pojmował, dlaczego tak bardzo mu zależało, aby stać się dla niego kimś bliskim i ważnym. Po prostu tak się dziwnie złożyło. Konan wiedziała o tym dziwnym stanie emocjonalnym i starała się odwieść od spędzania czasu z tym człowiekiem. Argumentowała to słowami, że to nie jest dobry pomysł. To niebezpieczna osoba, która na pewno to wykorzysta. Chciała trzymać ich od siebie z daleka. Pamiętał jak bardzo go to wtedy wzburzyło. W końcu tylko spędzali czas na rozmowach. Jego własne uczucia nie miały tutaj żadnego znaczenia. Starał się je od siebie odsuwać. Wiedział, że wtedy powiedział jej kilka bolesnych słów, które pragnął by nigdy nie opuściły jego ust. Chociaż jednocześnie osiągnął swój cel, bo się poddała.
Nie zmieniło to wszystko faktu, że ją zranił. Nigdy też ją za to nie przeprosił, a pomimo pozornego późniejszego ich powrotu do normalności wyczuł jej zdystansowanie do siebie. 
  Na ironię właśnie ich kłótnia sprawiła, że tracąc część przyjaciółki zyskał partnera. Madara na swój sposób należał do niego, a jednocześnie wcale nic takiego nie miało miejsca. Takiego człowieka nie można było okiełznać. Zyskał jednak jego zainteresowanie, bliskość i poczucie bycia komuś potrzebnym. Nawet jeśli mogło być to tylko ułudą, którą brunet utkał, aby dopiąć własnych celów. To nieistotne.
Nagato wiedział, że wpadł już bardzo dawno w jego sieć i już się z niej nie wyplącze.
Pozwoli mu pożreć się kawałek po kawałku. Może właśnie taki pisany był mu los.
Bycie świadomym możliwego wykorzystania, pięknego kłamstwa jakiemu się poddawał, w oczach ludzi mogło zakrawać o szaleństwo, masochizm i okropną głupotę. Wiedział to.
A jednocześnie nie miał siły przerwać czegoś, nawet tak toksycznego, jeśli w zamian otrzymywał jakąś namiastkę szczęścia, które wydawało się zatracił dawno temu.
Poczuł jak czyjeś dłonie silne obejmują go w pasie i jak zostaje podparty podbródek na jego ramieniu. Odwrócił lekko głowę, w stronę przybysza.
- Nad czym tak myślisz, spoglądając w dal? - mruknął, przez moment obserwując splot budynku piętrzącego się przed nimi miasta.
- To nic szczególnego. Po prostu nie mogę się doczekać, aż ten zepsuty świat zasmakuje szczęśliwych dni – stwierdził, spoglądając w szkarłat sharingana.
- Rozumiem. Podzielam twoje zniecierpliwienie – przyznał, unosząc nieznacznie kąciki ust ku górze.
W końcu dzielili to samo marzenie. Dla Nagato to było najlepszą nagrodą, jaką mógł dostać. Szczery uśmiech osoby, którą kochał. 
Nawet jeżeli tylko wykorzystuje drzemiącą w nim ciemność. 

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Dzień Świętego Patryka

    Sebastian wrócił zadowolony z misji. W chwili, gdy opuścił przedpokój, nagle zatrzymał się w połowie drogi do swojego pokoju. Stos alkoholu na stole w salonie był zdecydowanie czymś nowym, zwłaszcza, że jego szef nie był typem imprezowicza. Potrafił jednak świetnie takiego zagrać. Teraz było na pewno coś nie tak. Innej opcji nie brał pod uwagę.
Snajper powoli i ostrożnie podszedł do wejścia. Gdy przekroczył próg upewnił się, że coś tutaj zdecydowanie nie gra. Zastał zdecydowanie niecodzienny obrazek – Jima siedzącego i spoglądającego w przestrzeń z szklanką whisky w dłoni.
- Przeszkadzam w tej hucznej imprezie? - spytał, spoglądając na Króla kryminalistycznego podziemia na Wyspach.
Ten, jakby wyrwany z zamyślenia przeniósł na niego dalej nieco nieobecne spojrzenie. Zabójcę korciło, aby go o to zapytać, ale wolał się wstrzymać. Coś z jego pracodawcą na pewno nie grało. Nie chodziło już nawet o cudaczny zielony garnitur, w który był ubrany. Moran na pewno nigdy wcześniej w jego garderobie go nie widział. Tego był pewien.
- Tak, wynocha. Psujesz mi dzień wolny.
Tego się nie spodziewał. Dłuższą chwilę zajęło mu co właśnie usłyszał i od kogo. Jego cholerny szef, który swoją pracę uczynił swoim życiem, postanowił sobie wziąć wolne. Wolne od życia. To zdecydowanie brzmiało podejrzanie i wzbudziło czujność zabójcy.
- Dzień wolny? Ty nigdy nie bierzesz czegoś takiego. Ta sieć to centrum twojej egzystencji.
- Tak sądzisz? Nie zgodzę się z tym. Zresztą nawet najlepsi mają prawo do urlopu.
   Sebastian westchnął cicho. Nie rozjaśniło to w żaden sposób mu sytuacji. Poddał się i postanowił pójść się rozpakować w swoim pokoju. Zrobił to dosyć szybko, będąc nadal męczony myślami powiązanymi z całą tą sytuacją. Miał wrażenie, jakby to była jakaś forma zagadki, której nie potrafił zrozumieć. Nie było to przyjemne ze względu na to, że jego przełożony jest osobą, po której można się spodziewać wielu niebezpiecznych rzeczy. A tu kompletnie nie rozumiał sytuacji. Nie byłby w stanie zapobiec jego możliwemu wybrykowi. Chciał mieć jednak dla kogo pracować. W końcu schował walizkę z karabinem pod łóżko, uznając, że potem dokładnie wyczyści swoją broń.
Postanowił wrócić do Moriarty’ego. Wolał mieć go na oku. Zresztą tyle nad tym wszystkim myślał, że nie dawało mu to spokoju. Może siedząc z nim zrozumie o co tu chodzi. Znając jednak życie nie da rady. Nie był to jeden z tych dni, gdzie potrafił tego geniusza zrozumieć. Usiadł na kanapie i przyjrzał znowu Jimowi, jakby szukał wskazówki co do jego zachowania. Ten nie zwracał na niego uwagi, tym razem wpatrzony w telewizor i popijający whisky. Program powiązany był z Irlandią. Snajper nie skupiał się jednak na tym, co jego szef aktualnie ogląda. Zaczął się zastanawiać co mogło sprawić, aby był taki nieswój. Po głowie zaczęły chodzić mu różne myśli, które mogłyby mieć nawet jakiś sens. Może to jakaś jego gra?
Tylko wtedy chyba by mi powiedział, bo przecież dotyczyłoby to Sherlocka.
A może z nim się o coś założył?
A może świętuje jakiś Międzynarodowy Dzień trawy?
Bo chyba się w nikim nie zakochał?
Moran potrząsnął lekko głową. Ta myśl była niedorzeczna.
Psychopata taki jak Jim zdecydowanie nie był zdolny do takich uczuć.
- Długo będziesz się tak na mnie gapił? - usłyszał pytanie zadane znudzonym tonem.
Snajper aż drgnął nieznacznie, wyrwany z amoku wertowania kolejnych teorii spiskowych.
- Możliwe – uśmiechnął się złośliwie, a Moriarty tylko wywrócił oczami.
- Nie jestem eksponatem, abyś mnie podziwiał. Mów co ci chodzi po głowie, bo nie zniosę dłużej tej twojej miny filozofa, co nie potrafi się wysrać.
- Naprawdę mam taką minę? - spytał, udając urażonego.
Chociaż nie chciał wiedzieć jak z perspektywy szefa jego wyraz twarzy wyglądał. Przestało by być to wtedy dla niego zabawne.
- Naprawdę, a teraz gadaj. Nie pozbędziesz się tematu.
Sebastian się skrzywił, wiedząc doskonale, że będzie zmuszony do kapitulacji.
- Próbuję zrozumieć co się wydarzyło pod moją nieobecność. Nie jesteś osobą, która bierze urlop od sieci. To integralna część twojego życia. Chłopak cię rzucił czy co? - wyrzucił w końcu z siebie, unosząc przy tym brew.Naprawdę był ciekaw co w niego wstąpiło.
Jim słysząc dręczące go pytania wzniósł oczy ku sufitowi. Wyglądał przy tym przez moment, jakby w nim szukał odpowiedzi, ale jej niestety nie odnalazł.
- Jesteś idiotą, Seb. Naprawdę taki wniosek wysnułeś? - zapytał, a widząc wyraz twarzy towarzysza potrząsnął głową. - Nic nie mów. Widzą twoją ślepotę. Powiedz mi, jaki dzisiaj jest dzień? - dodał, nim ten zdołał otworzyć usta. Miał nadzieję, że może to go naprowadzi.
- Niedziela 17 marca – odpowiedział posłusznie.
- I co to dokładnie za dzień?
- Wolny od pracy? Dzień Święty święcisz?
Moriarty się załamał. Przesunął dłonią po twarzy, wzdychając ciężko. Boże, co za idiota.
- To drugie już bliżej. Dzisiaj jest Dzień Świętego Patryka.
Snajper uniósł brwi i przechylił głowę w bok.
- No i co w związku z tym? Nie masz przecież na imię Patryk, a przynajmniej nie chwaliłeś się, żebyś zmieniał – zauważył, czując się z tego wszystkiego głupi. Do tego jego pieprzony szef niczego nie ułatwiał, choć pewnie był przekonany, że mu pomaga.
Brunet za to patrzył na niego z czystym zawodem. To nie było zbyt częste zjawisko. Sprawiło to, że zabójca spoważniał.
- Zaraz wracam – rzucił nagle i zaraz zniknął, aby wejść do łazienki i się w niej zamknąć.
Usiadł na opuszczonej klapie sedesu i wyjął z kieszeni telefon. W wyszukiwarce Google wpisał Dzień Świętego Patryka i wreszcie wszystko ułożyło mu się w sensowną całość.
Moran schował urządzenie na swoje miejsce, dłuższą chwilę załamując się nad swoją głupotą. Odpowiedzi rzeczywiście miał wręcz podane na tacy. Kolor zielony, miejsce, z którego pochodził alkohol, a później zdradzenie nazwy święta. Powinien się połapać, że chodzi o Irlandię. On po prostu tęsknił za miejscem, z którego pochodził. Trochę może komuś innemu wydawałoby się zaskakujące, że Napoleon Zbrodni ma jakieś sentymenty. Dla Morana jednak nie, bo on posiadał różne małe sentymenty i słabostki, choć się ich wypierał. Kochał Wielką Brytanię bez wątpienia, ale nawet ona nie zastąpi nikomu całkowicie miejsca gdzie się urodził i wychował. Lądu, do którego naprawdę przynależy. 
    Moran opuścił łazienkę i wrócił do Jima, który zwrócił na niego uwagę dopiero jak snajper przysiadł obok. Sięgnął po jedno piwo Guinness i otworzył. Czuł na sobie baczne spojrzenie Moriarty’ego.
- No to świętujemy razem – powiedział i uniósł puszkę w wyrazie toastu.
Konsultant uśmiechnął się nieznacznie i napił swojej whiskey, wyglądając na zadowolonego.

wtorek, 2 lipca 2019

Krucza Miłość XVII

   Obudził się, wyrwany ze snu gwałtownym atakiem kaszlu. Przytknął dłoń do ust, zanosząc się nim dłuższą chwilę. Spojrzał na swoją dłoń, na której widniały drobinki krwi i westchnął ciężko, udając do łazienki, aby zmyć to z siebie. Zanurzając ręce pod wodą spojrzał w lustro, zastanawiając się ile mu jeszcze zdrowia pozostało. Był świadomy tego, że nie powinien się nadwyrężać, ale nie miał zamiaru odmawiać bratu treningu wczoraj. Był już tutaj z dobre dwa tygodnie, co przypomniało mu, że od tamtej pory nie zamienił słowa z Hatake. Skupił się tak na spędzeniu czasu z młodszym bratem, iż zapomniał o chęci naprawy ich dawnej relacji. Był jedną z osób, która na to zasługiwała, a nie na porzucenie z frustracji, gdy usiłował mu pomóc. Z tym postanowieniem zszedł na dół.
Przechodząc koło salonu jego uwagę przykuła zapalona lampa, która stała koło kanapy. Podszedł i wyłączył ją, a jego uwagę przykuł śpiący Sasuke na sofie. Wczoraj zostawił go tu wieczorem, gdy studiował zwój, który obecnie całkowicie rozwinięty w połowie był na podłodze. Zbliżył się nieco i spojrzał na spokojną twarz młodszego. Nawet nie zauważył, kiedy zaczął się nad nim pochylać. Dwa przydługie kosmyki opadły po obu stronach twarzy młodszego, ale dopiero myśl, że ma cholerną ochotę go pocałować otrzeźwiła go na tyle, aby wręcz natychmiast się wyprostował. Przypomniał sobie też bardzo dobitnie, dlaczego trzymanie się z dala było wcześniej dobre. Myśli, że ich więź jest wyjątkowa nie wzięły się znikąd. Przed masakrą klanu już zmuszony był poddać ich relacje analizie. Obserwując relacje innych rodzeństw ich własna się bardzo wyróżniała. Nie dostrzegał w niej typowych schematów, gdzie kłócą się czy też pojawia się zazdrość o młodszego.
Walk między nimi, pomijając różnicę wieku o cokolwiek także nie było. On raczej czuł się odpowiedzialny za opiekę nad Sasuke, bo wiele dla niego znaczył. Nie musiałby go nikt prosić, aby go chronić. Zrobiłby wszystko, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo. Czasem już w tamtym okresie nachodziły go samolubne myśli, gdzie pragnieniem było posiadanie go dla siebie. Mógłby spędzać z nim tyle czasu ile zapragnie. Obecnie jednak jego myśli, które kiedyś wydawać się mogły tak niewinne sprawiały, że im dłużej spędzał z nim czas tym bardziej skręcały i stawały się krzywe. Nieodpowiednie i natarczywe. Na swój sposób go to przerażało. Nie chciał zniszczyć tej powoli wstającej z kolan relacji bezpowrotnie, jakimś niekontrolowanym wyskokiem. Naprawdę. Pragnął móc po prostu być przy nim.
A jednocześnie odczuwał coś mocno sprzecznego z tymi czystymi intencjami, gdy spoglądał na jego spokojną, pogrążoną w krainie snów twarz. Nienawidził siebie za to.
   Odszedł nieco pośpiesznie, w stronę kuchni uznając, że najlepiej się będzie wycofać.
Nie chciał, żeby znowu jakiś impuls wkradł się do jego głowy. Jeszcze by nad tym nie zapanował i sprowadził na siebie armagedon. Obecnie i tak czuł się zbyt roztrzęsiony wewnętrznie. Wolał nie brać pod uwagę czarnych scenariuszy i zająć swoje myśli dla odmiany kwestią tego, co zrobić im na śniadanie. Zastanowił się na dłuższą chwilę, co mógłby chcieć zjeść jego brat. Przez chwilę wydawało mu się to dość trudną kwestią, dopóki nie przypomniał sobie jego ulubionego warzywa. W końcu zbliżały się jego urodziny, więc miał zamiar dołożyć wszelkich starań, aby spędził ten czas szczęśliwie.
Drgnął nagle zaskoczony, gdy poczuł jak ktoś go obejmuje, a następnie opiera mu podbródek na ramieniu. Spojrzał w stronę przybysza, napotykając zaraz bliźniacze tęczówki, w których lśniło zainteresowanie, pomimo zachowanego zaspania.
- Coś mi ładnie pachniało, więc przyszedłem zobaczyć co robisz – wyjaśnił z miną niewiniątka.
Itachi pokręcił lekko głową, pozwalając sobie na delikatne uniesienie kącików ust.
- Oczywiście – oznajmił, starając się nie myśleć o tym jak bardzo na niego wpływała taka bliskość. Nie powinien mu tak wisieć na plecach, ale przecież on o niczym nie wiedział.
- A teraz siadaj, skoro już wyczułeś z salonu pomidory – dodał nieco tym rozbawiony. 
- Wcale nie wyczułem. Nie da się tak – zaprzeczył młodszy, lecz posłusznie odsunął się od Itachi'ego. Zresztą domyślał się, że pewnie i tak za długo naruszał jego przestrzeń osobistą. Starszy brat wydawał się tego nie lubić. Zresztą Sasuke też nie był takim zwolennikiem. Sytuacji tej była winna ciekawość, co zrobił mu dobrego do jedzenia. Wyglądało na to, iż jego zawsze niezawodny brat doskonale pamiętał co lubi, pomimo sporego upływu czasu. Ostatni raz przygotowywał mu coś do jedzenia, gdy ich rodzice wtedy żyli. Byli jeszcze w tamtym okresie szczęśliwą rodziną. Zasępił się nieco przez te myśli. One jednak do niego uporczywie wracały, nie pozwalając zaznać wytchnienia. Było to, niczym nigdy nie gojąca się rana, która tylko na jakiś czas przestaje krwawić, aby w najmniej oczekiwanym momencie zacząć od nowa. Czasem zastanawiał się przez to, czy kiedykolwiek będzie mógł zaznać spokoju. Potrafiło to mu nawet przeszkadzać w tym, żeby na nowo zaakceptować obecność starszego brata w jego życiu. A przecież to on sam chciał jego powrotu i go do tego namawiał. Pragnął ostatniej namiastki rodziny, lecz okrutna zbrodnia ciągnęła się za nimi, niczym najgorsze widmo. Rodzice by tego nie chcieli. Ta myśl często pomagała mu otrząsnąć się z nieprzyjemnych odczuć wobec brata. One wciąż w nim były, gdzieś wewnątrz dalej miał go za mordercę i kryminalistę. Starał się więc z całych sił to odmienić. Sprawić, aby było jak dawniej, lecz wtedy uraz sprzed lat uderzał mocniej. Przez co wątpił, czy odzyskanie go to był dobry pomysł. Nie miał pojęcia, jak długo podoła przeciwstawianiu się temu bólowi, który zaciskał się na jego klatce piersiowej. Uczuciu bycia bezsilnym wobec własnych emocji. Nienawidził tego.
Drgnął lekko, gdy przed nosem postawiono mu talerz kanapek z pomidorem. Popatrzył na brata w pierwszym momencie zdezorientowany, bo został wyrwany z amoku myśli.
- Smacznego – rzucił Itachi, stawiając obok kubek z herbatą.
- Dziękuję – odpowiedział, obserwując uważnie brata i po jego zachowaniu będąc pewnym, że celowo nie pytał go nad czym się zastanawiał. Przeraziła go myśl, że mógł uzewnętrznić przypadkiem, choćby przez wyraz twarzy te wstrętne emocje, jakie się wkradły do jego umysłu, a później rozeszły po całym ciele, niczym zabójcza trucizna.
- Ja będę szedł. Wrócę za jakiś czas – starszy znowu nieoczekiwanie zabrał głos.
Sasuke spojrzał na brata uważnie, unosząc przy tym pytająco brew.
- Gdzie idziesz? - zainteresował się, przechylając głowę lekko w bok.
- Muszę wyjaśnić parę niedokończonych spraw – oznajmił jedynie i opuścił pomieszczenie.
Młodszy z braci miał się już zacząć dopytywać o to bardziej, ale został pozostawiony w kuchni i po chwili w całym domu był już sam. Zacisnął wargi i pięść, czując nagły i wzbierający w nim gniew. Nienawidził tego, jak go tak traktował. Przypominało mu to czasy, gdy opuszczał dom, aby wyjść na misje i tylko stukał go w czoło na pożegnanie. Wiecznie go od wszystkiego odsuwał, jakby nie był osobą, o którą warto się zatroszczyć i zawsze starał sobie radzić ze wszystkim sam. Sasuke potrafił to zrozumieć, zresztą sam taki był, lecz on miał takiego Młotka za przyjaciela, który się do niego uczepił i nie puści. Itachi nie posiadał nikogo takiego. Jedyną osobą, co zdawała sobie sprawę z ilości zagrożeń jakie mogły na niego czyhać był właśnie on. Nie mógł jednak powstrzymać brata w żaden sposób od żadnej podjętej decyzji. Zawsze, wiecznie kazał mu zostawać z tyłu. Uderzył pięścią w stół, wylewając nieco wrzącej herbaty z kubka na swoją dłoń. Nie przejął się tym.
Naprawdę czasem nienawidził więzów krwi. Więź między rodzeństwem, niezależna od jego woli chęć, aby nie musiał Itachi przeć przez to wszystko samotnie. Do tego jeszcze na swój sposób się o niego martwił, lecz on zdawał się tego nie zauważać lub celowo od siebie odrzucać. Czuł się przez to w jakiś sposób idiotycznie tym dotknięty, zraniony.
Wcześniej nigdy nie odczuwał tak absurdalnych rzeczy. Wkurzało go to, ale wiedział, że nie był w stanie nic z tym obecnie zrobić. Mógł tylko snuć plan, aby brat go nieco go głosu w końcu dopuścił. Finalnie z zrezygnowanym westchnieniem zabrał się za konsumpcję śniadania, aby później po nim posprzątać i udać na górę. Musiał się w końcu ogarnąć.
Dzisiaj musiał się przejść i odebrać ich ostatnio zrobione zdjęcia. Uśmiechnął się lekko na samo wspomnienie. W końcu to był jeden z tych dla nich szczęśliwych i dobrych dni. 
   Itachi nie miał problemu ze znalezieniem Hatake. Z drugiej strony nie było to niczym dziwnym, bo nie miał raczej powodu, aby się przed nim ukrywać. W zasadzie pewnie nawet nie podejrzewał tego typu wizyty z jego strony, po ich ostatnim spotkaniu.
- Cześć – przywitał się, siadając na sąsiedniej gałęzi do pogrążonego do tej pory w ulubionej lekturze Kakashiego.
Kopiujący Ninja zwrócił na niego swoje spojrzenie i opuścił rękę, w której trzymał książkę.
- Yo, co cię tu sprowadza? - zainteresował się, bo ich ostatnie rozstanie raczej sugerowało, że niekoniecznie będzie się starszy z braci Uchiha chciał z nim widzieć.
- Chciałem cię przeprosić za moje zachowanie ostatnio. Wiem, że chciałeś pomóc i do tego pewnie sam nie wiedziałeś co myśleć o moim nagłym powrocie – stwierdził, czując się niepomiernie głupio, jak teraz o całej tamtej sytuacji myślał.
- Nic nie szkodzi. Rozumiem, że miałeś nadzieję, aby się tego pozbyć. Początkowo faktycznie byłem tą informacją zaskoczony, ale znam cię i wierzę, iż twój powrót jest czymś dobrym. Może po prostu nigdy nie umiałem uwierzyć, żebyś naprawdę był zdrajcą – rzucił w zamyśleniu, unosząc lekko głowę ku górze i spoglądając na chmury.
Gdzieś w głębi siebie zawsze wiedział, iż ta zdrada nie może być prawdą. Ten człowiek za bardzo kochał wioskę i był temu miejscu niesamowicie oddany. Bardziej niż ktokolwiek.
Uchiha zastanowił się nad jego słowami, które wlały jakieś miłe ciepło do jego serca. Przyjemne to było niesamowicie uczucie, gdy okazuje się, że dawny przyjaciel wciąż w ciebie wierzy, choć zdecydowanie na to nie zasługiwał przez swoje postępowanie.
- Nie mam pojęcia, co mój powrót tutaj przyniesie – przyznał, nieco tą kwestią zatroskany.
Intencje miał dobre, lecz nie mógł być pewnym czy to, co leży na jego barkach go nie przerośnie. Nie chciał jednak nikogo trapić tym, a jeszcze bardziej narażać.
- Zobaczymy. Pamiętaj tylko, że nie jesteś sam. Jeśli mi pozwolisz, to pomogę – zapewnił go Kopiujący Ninja, wiedząc doskonale jaki tryb pracy ten preferował - wolał działać sam.
- Dziękuję – odparł jedynie, nie wiedząc co miałby dodać, aby móc wyrazić jak drogie były dla niego te słowa. Nawet, jeśli chciał podjąć się swojej misji samotnie, to miał przyjaciela. Mógł przynajmniej być pewien, iż ten go nie znienawidził i w zasadzie jest jak kiedyś.
Przez dłuższą chwilę panowała między nimi cisza. Każdy pogrążył się w swoich rozmyśleniach. Uchiha na powrót wrócił myślami do sytuacji z rana, myśląc o tym jak bardzo okropne jest to co chciałby uczynić. Do tego nie wiedział jak się przed tym bronić. Chciałby móc się tego pozbyć jak ręką odjął, a jednak lata mijały i tak naprawdę nic nie udało mu się zmienić. Czuł się przeklęty i brudny, lecz nie mógł tym razem odejść.
Hatake dłuższą chwilę mu się przyglądał uważnie widząc, że coś go silnie gnębiło.
- Strasznie się zachmurzyłeś. Coś się stało? - postanowił zapytać z nadzieją, by się ten przed nim otworzył. Ukrywanie i duszenie wszystkiego w sobie nie wychodziło na dobre.
Itachi lekko zagryzł wargę, bo jednak temat nie był czymś, co raczej powinien mu mówić. Na pewno by się po nim tego nie spodziewał i nie był pewien jak mógłby zareagować. Nie chciał stracić przyjaciela i być w jego oczach, jakimś obrzydliwym wykolejeńcem.
- Nic się nie stało. Obawiam się, że nie mogę zdradzić ci przyczyn mojego nastroju – oznajmił, mając cichą nadzieję, by mu po prostu odpuścił. Lepiej byłoby tak dla nich obu.
Kakashi westchnął ciężko, gdy otrzymał taką odpowiedź. Spodziewał się tego w zasadzie.
- Powinieneś mi zaufać. Nie ze wszystkim możemy poradzić sobie sami – stwierdził.
Uchiha zamyślił się na dłuższą chwilę. Chciałby to zrobić, pozwolić sobie na to, aby chwycić dłoń drugiej osoby. Zwykle nie mógł sobie na to przystanąć, żeby nikt nie poniósł z jego względu śmierci. Nie chciał być dla nikogo ciężarem i naprawdę podziwiał ludzi, którzy pokładali w niego wiarę na tyle dużą, aby pozwolić mu na przykład tutaj wrócić.
Z drugiej strony nie posiadał innej równie bliskiej osoby, co dawny kapitan ANBU tutaj.
Był jedyną osobą, której mógł się zwierzyć z nadzieją, że nie będzie chciał uciec od niego.
A nie był zbyt pewny tego czy uda mu się poradzić z tymi nieczystymi emocjami.
- Kocham Sasuke bardziej niż powinien brat – oznajmił na jednym wdechu, a chwilę
później zamarł, widząc młodszego, który wyszedł z alejki obok drzewa, gdzie siedzieli.
   Sasuke wracał właśnie ściskając kopertę, w której znajdowały się fotografie, gdy usłyszał głos swego brata i wyznanie jakie padło z jego ust. Zadarł głowę i spojrzał w szoku na przerażone oblicze brata, co tylko potwierdziło, że słowa jakie usłyszał są prawdziwe.
Nie potrafił tego pojąć, wyobrazić sobie takiej sytuacji i tajemnicy. Ufał mu, a ten miał taki przed nim sekret. A miał święte prawo wiedzieć coś takiego, choć obecnie nie wiedział jak powinien zareagować czy też myśleć o tym. Okoliczności jednak były przypadkowe.
- Sasuke, ja... – zaczął Itachi, lecz młodszy nie miał zamiaru mu dać dokończyć.
- Zamknij się i nie pokazuj mi na oczy! - warknął wściekły i po prostu stamtąd odbiegł.
Miał niesamowicie duszącą potrzebę, aby stamtąd odejść, nie patrzeć na jego twarz, nie słyszeć tak dobrze znanego sobie głosu. Nie miał ochoty go widzieć w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Do tego czuł się w niezrozumiały dla siebie sposób zraniony.
Itachi w pierwszym odruchu chciał udać się za nim, ale poczuł powstrzymującą go dłoń na ramieniu. Odwrócił głowę, w stronę Kakashiego, który pokręcił lekko głową.
- Zostaw go samego. Będzie musiał sam uporać się z tą wiedzą. Tak będzie najlepiej.
Uchiha popatrzył na niego niezbyt ufnie, niczym zagoniony w kozi róg ranny wilk.
- Na pewno świetnie sobie poradzi skoro nie chce mnie nawet widzieć – warknął wściekły i wyszarpał się z jego uścisku, aby zeskoczyć z drzewa.
- W takim stanie sam mu nie pomożesz. Możesz jeszcze to pogorszyć – stwierdził, patrząc ja ten jedynie zaczyna zmierzać w tylko sobie znanym kierunku. Na pewno nie był w stanie go powstrzymać, więc pozostało mu mieć nadzieję, że nie zrobi w tym czasie nic głupiego.
Itachi błąkał się po mieście do wieczora, starając się uspokoić wrzący w nim gniew. Nie był nawet pewny na co jest skierowany, bo nie było nawet kogo za tą sytuację winić.
Gdy wszedł do domu w budynku panowała niezmącona cisza. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że jego młodszy braciszek wyniósł się z domu. Nie było by to nawet dziwne. Czuł jednak na samą myśli ściskający, niczym kleszcze strach, który odbierał mu dech. Nie chciałby zostać w taki sposób porzucony. Wolałby już, aby ten go zabił własnymi rękami, jakby miało mu to w czymkolwiek ulżyć. Myśl, gdzie młodszy się od niego odsuwa i miałby z tym żyć była nie do zniesienia. Wyobrażenie sobie tego sprawiało, iż czuł się, jakby tonął z rozpaczy. Odetchnął głęboko i skupił, lokalizując jego obecność w pokoju.
Udał się na górę i poszedł do siebie, nie próbując nawet do nie zapukać. Wątpił, aby mu miał zamiar otworzyć. Usiadł na parapecie okna i spoglądał na chylące się ku zachodowi słońce, zastanawiając przy tym ile czasu będzie musiał się z tą prawdą Sasuke oswajać.
Itachi, przybądź do bazy na pieczętowanie – usłyszał wewnątrz swego umysłu komunikat wypowiedziany przez Paina, który przyprawił go o lekki dreszcz niepokoju.
W końcu to znaczyło, że pozostał im do schwytania tylko jeden jinchuuriki – Naruto.
Podniósł się ze swojego miejsca i poszedł spakować sobie kilka potrzebnych rzeczy.
Miał już wychodzić, lecz jego wzrok padł na stojący na biurku kalendarz. Prawie o tym zapomniał. Podszedł do szuflady biurka i wyciągnął z niego pudełko, które zabrał ze sobą.
Idąc przez korytarz zatrzymał się przy drzwiach od pokoju młodszego brata. Patrzył na nie, jakby te zaraz miały się okazać magicznym lustereczkiem i zastanawiał czy powinien zapukać. Uniósł już zaciśniętą w pięść dłoń, lecz się zawahał. Postanowił zabrany z szuflady przedmiot po prostu położyć pod drzwiami i się oddalić. Nie chciał mu się narzucać. W końcu miał zamiar dać mu potrzebny czas, tak jak mówił mu Kakashi.
Sasuke słysząc dźwięk oddalających się drzwi kroków odetchnął z ulgą. Obawiał się, że będzie zmuszony do przeprowadzenia jakiejś rozmowy. Nie czuł się jednak na to w żaden sposób przygotowany. Dalej nie miał pojęcia, jak powinien postąpić, aby zrozumieć jego oraz samego siebie. Cisza, która ponownie zapanowała sprawiła, że postanowił wstać z łóżka i podejść do drzwi i je otworzyć. Popatrzył na kwadratowe pudełko przed nimi i je podniósł, marszcząc zdezorientowany brwi. Otworzył je i ujrzał naszyjnik, z którym jego brat odkąd pamiętał nigdy się nie rozstawał. Jego umysł okryła obawa.
Czy Itachi przez jego wcześniejsze słowa postanowił go opuścić?
Przez podarowanie mu tak ważnego przedmiotu wydało się mu to prawdopodobne.

piątek, 21 czerwca 2019

Antynomiczność

Witajcie!
Dziś przybywam z moim pierwszym one shotem z serii Boku No Hero Academia, więc za wszelkie komentarze i uwagi będę niezmiernie wdzięczna, zapraszam!
 ______________________________________________________

   Bakugou po ukazaniu się swojej indywidualności i obserwowaniu reakcji otoczenia na nią poczuł się wyjątkowy. Zrozumiał, że jest kimś niesamowitym przez swoją umiejętność.
Właśnie dlatego musiał być najlepszy. Jego przeznaczeniem stać się numerem jeden. Wtedy Midoriya był jedynie irytującym kamieniem bez talentu na jego nowej drodze.
Nigdy nie sądził, że się to zmieni i ten głupi nerd stanie się silny. To nie powinno mieć w ogóle miejsca. Znał i ten nigdy nie wykazywał żadnych specjalnych zdolności, a później ją miał. Czuł się w tamtym czasie niesamowicie wściekły i oszukany. To poczucie wypalało mu dziurę w brzuchu. Chciałby się tym nie przejmować, a nawet patrząc jak go dotychczas traktował powinien. A jednak nie mógł tego zdzierżyć, że z małego kamienia zaczynał ewoluować w dość pokaźnych rozmiarów głaz.
A mimo wszystko, wciąż był tym samym Deku, który jak wpadł do rzeki wyciągnął do niego dłoń.
Nie ważne ile razy by go odrzucił.
Jak mocno pobił i upokorzył czy wzgardził.
Nie ważne, ile krzywd mu wyrządził ten dalej go darzył jakimś niezrozumianym podziwem.
Teraz, gdy zbliżył się do jego poziomu pragnął go pokonać i przewyższyć.
Stać się dla niego godnym przeciwnikiem.
Z wszystkich swoich dotychczasowych rywali ten dawny tchórz zasługiwał najbardziej, aby zdechnąć z jego ręki.
Zacisnął dłonie w pięści, próbując po raz kolejny pojąć to wszystko. Zwłaszcza emocje, które nim targały. Głównie to był gniew, ale za nim kryło się coś jeszcze. To różniło się znacząco od wszystkich negatywnych emocji, jakie wzbudzał w nim zielonowłosy.
   Skupił się tak mocno na próbie rozszyfrowania plątaniny własnych emocji, że nie zauważył wystającej nieco bardziej płyty chodnikowej, przez którą się potknął i wylądował na ziemi jak długi, bo nie zdołał złapać równowagi. Uniósł lekko głowę.
Wywalił się prosto pod czyimiś nogami.
Świetnie – pomyślał, spoglądając na czarne obuwie tuż przed swoim nosem.
Powinien przeprosić i kazać tej nieszczęsnej osobie zdychać? Nie chciał, aby świat miał więcej podstaw do poniżania go.
Wystarczy, że dalej pamiętają ten wypadek ze złoczyńcą i głównie z tym go kojarzą.
- Kacchan? Wszystko w porządku? - usłyszał zbyt dobrze znany sobie głos przepełniony strachem. W tym tonie była jednak także działająca mu na nerwy troska.
Zerwał się na nogi w mgnieniu oka i spojrzał na Izuku morderczo.
- Czego ty ode mnie chcesz?! Nic mi nie jest, więc umrzyj śmieciu – warknął wściekły, patrząc jak cała odwaga z Midoryi wyparowuje.
Stał przed nim sparaliżowany ze strachu z wyciągniętą w jego kierunku dłonią.
- B-bo wi-widzisz, leżałeś tak dłuższą chwilę w bezruchu i myślałem, że, że… - Deku zaciął się pod naporem coraz bardziej żądnego jego krwi spojrzenia.- W każdym razie nic ci nie jest, więc ja już pójdę – dodał, czując się, jakby zaraz miała ulecieć z niego dusza i czym prędzej zwinął się z pola widzenia Katsukiego.
   Bakugou obserwował jak ten pośpiesznie się oddala, do tego w przeciwnym kierunku niż wcześniej zmierzał. Niby nie było w tym nic dziwnego, lecz ten obrazek zastąpił jego gniew poczuciem zawodu i powiewem pustki. Prychnął pod nosem wciskając ręce w kieszenie spodni i ruszył w kierunku swego domu.
- Cholerny nerd – zamarudził na głos z impetem kopiąc w kamień, który stanął mu na drodze.
W końcu odkrył, co jeszcze się ukrywało za szałem, do którego Midoriya go doprowadzał.
Był mu za jego postawę wdzięczny, bo wiedział, że ten idiota nigdy go nie porzuci.
Ostatecznie chodził za nim jak cień już od czasów przedszkola. 
Ludzie często patrzyli na niego, jakby był przyszłym materiałem na złoczyńce.
Best Jeanist kiedyś mu powiedział, że bohaterowie i złoczyńcy to dwie strony tej samej monety. Zgadzał się z nim w tym. Miał jednak pewność, że nawet, jakby kiedyś tańczył na tej granicy, ten idiota i tak wyciągnąłby do niego rękę.
Każdy potrzebuje osoby, która bez względu na wszystko będzie w ciebie wierzyć i wyciągnie dłoń, aby pomóc.
Przyjaciela.
Był jeszcze Kirishima, lecz on nie wydawał się mu tak niezmienny i uparty jak Midoriya. Chociaż był mu również bardzo drogą osobą.
Naprawdę, nienawidził z całego serca tego cholernego nerda.
A jednak był mu za wszystko, co dla niego zrobił wdzięczny.