piątek, 1 września 2023

Upiory przeszłości

 

Jestem z ciebie dumny Chris. 

   Słowa odbijające się echem w pomieszczeniu usłanym zwłokami. W tle, gdzieś w oddali dźwięki toczącej się wciąż walki o życie, krzyki przepełnione bólem i agonalne błagania o pomoc.

Rozejrzał się i podszedł do jednej z ofiar biologicznej katastrofy, która się rozgrywała.

Widział już po umundurowaniu, że to był jeden z wielu jego poległych towarzyszy. Połowa twarzy gdzieś zniknęła, odgryziona przez zarażonych. Ruszył w kierunku skąd dobywało się światło i pobłyskiwał blask ognia. Domyślał się, że kierował się z powrotem do miasta, ale masywne drzwi na końcu korytarza, do których droga prowadziła przez morze ciał jego poddanych wydawały się ślepym zaułkiem. Cokolwiek za nimi miało się znajdować nie wpuściło tych ludzi tutaj.

Zginęli pragnąc przetrwać i starając się nieść pomoc niewinnym cywilom, jeśli jacyś ocaleli.

Opuścił tunel i znalazł się na ulicy przepełnionej zombie. Samochód, który uderzył w pobliski budynek płonął i wokół był znajomy chaos. Słyszał gdzieś w oddali strzały i odgłosy walki.

Postanowił się przekraść w tamtym kierunku, choć obawiał się tego co może ujrzeć.

Ukrywając się w cieniu przemykał kolejne ulice, aż znalazł się na sporym placu, na którego środku stała znajoma sylwetka. Wokół tego wszystkiego wciąż jego żołnierze toczyli walki, a ich przeciwnikami byli ich przemienieni koledzy. Jeden z walczących mężczyzn go dostrzegł.

- Kapitanie, rozkazy! - rzucił, a wtedy przeciwnik wgryzł się w jego szyję bezlitośnie.

Odwrócił wzrok, gdy ten zaczął krzyczeć z bólu. Wiedział w końcu, że nie mógł już mu pomóc.

- Nie odwracaj wzroku.

Osoba, której sylwetka wydawała mu się znajoma podeszła za ten czas bliżej. Miał wrażenie, jakby czas zwolnił, gdy stanęła kilka kroków od niego.

- Nie masz prawa tego robić, Chris. Odwracać spojrzenia od tych, którzy w ciebie wierzyli i się pod twoim dowództwem poświęcili – dodała.

- Jill… ja – zaczął, czując jak jego własny głos grzęźnie mu w gardle.

Nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Znowu przypomniał sobie moment, gdy spadała z Weskerem w dół otchłani, a on mógł tylko patrzeć jak znikają z jego oczu we mgle.

Widząc ją przed sobą i słowa jakie do niego wypowiedziała połączone z jej oceniającym spojrzeniem sprawiały, że miał wrażenie jakby ktoś właśnie rozrywał jego duszę na strzępy.

Miała jednak racje. Ci ludzie ginęli dla niego i próby uratowania świata. Powinien na to patrzeć.

To już nie pierwszy oddział, z którego przetrwał tylko on.

Valentine podeszła bliżej i złapała go za rękę, ciągnąc w głąb miasta bez słowa.

Redfield obserwował obraz wszechobecnej śmierci swoich ludzi z poprzednich drużyn, prowadzony za rękę w kolejne miejsca. Czuł się jak w filmie, gdzie był pobocznym obserwatorem.

Wsłuchiwał się w upiorną melodię wrzasków pożogi jaka rozgrywała się wokół niego.

Był biernym widzem tych wydarzeń, ale wszystko na co patrzył odbijało swoje piętno na jego duszy i gnieździło w umyśle. Sądził jednak, że nawet to jest zbyt mało patrząc na cenę jaką zapłacili. Nie było niczego, co mógłby zrobić, aby wystarczająco uhonorować tych ludzi.

W końcu zaprowadziła go na najwyższy budynek miasta, wyprowadzając go na dach.

Zastanawiał się przez ten cały czas, dlaczego zarażeni nie zwracali na nich żadnej uwagi.

Podeszła na skraj, nie puszczając jego dłoni. Z tego miejsca doskonale było widać cały ten chaos.

- Myślisz, że to jest właśnie to na co zasługujemy? Śmierć w taki sposób? - zapytała, ręką wskazując na krajobraz malujący się przed nimi. - Tym dla ciebie byli? Mięsem armatnim?

- Jill, to nie tak – zaczął i złapał ja za ramię, odwracając w swoją stronę.

Zamarł, gdy spojrzał na jej twarz.

Ciemne ślady pajęczyny odrysowywały się na jej twarzy, której kolor stał się bardziej ziemisty.

Była zarażona.

Dlatego nikt ich nie atakował, gdy prowadziła go miastem trzymając za rękę.

Odsunął się od niej dość gwałtownie, nieco ją od siebie przy tym odpychając.

Siła z jaką to zrobił sprawiła, że się cofnęła i potknęła o krawędź dachu.

Zaczęła spadać w dół.

- Jill! - krzyknął, podbiegając i próbując ją zdołać chwycić.

Nie udało mu się. 

  Poderwał się gwałtownie do siadu ciężko oddychając. Czuł, jakby spędził dużo czasu pod wodą i się dusił. Desperacko łapał oddech, aż z tego stanu odrętwienia strachem wyrwał go dźwięk budzika. Spojrzał na piszczące urządzenie stojące na stoliku nocnym i jednym mocnym uderzeniem w nie je wyłączył na dobre.

Zapadła cisza przerywana tylko jego urywanym przyśpieszonym oddechem, który powoli się normował. Rozejrzał się wokół. Był w swoim pokoju. Jego wzrok padł na kalendarz, który wskazywał date nowej misji. Wiązało się to z przydzieleniem mu nowego oddziału. Kolejnych ludzi, którzy swoje życie i bezpieczeństwo składali w jego dłonie.

Na samą myśl o tym przeszedł go nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.

Wstał i postanowił wziąć zimny prysznic, aby ukoić swoje myśli.

Nie pomogło mu to zupełnie. Skutek był odwrotny. Myślał o tym śnie jeszcze więcej i kolejnym dniu na służbie.

Czy ta walka miała jeszcze jakiś sens?

Zastanawiał się, gdy opuścił ubrany już łazienkę i udał do kuchni zrobić sobie śniadanie.

Prawie zaciął się nożem, gdy kroił ogórka na kanapki a jego umysł podsunął mu obraz Jill z koszmaru. Jej głos i płonące miasto przepełnione zarażonymi cywilami.

Chciałby, żeby żyła, ale od incydentu w willi Spencera minęło tyle czasu, że nagrobek jaki jej postawili nie pozostawiał złudzeń ani nadziei.

Nigdy jej ani Weskera ciała nie znaleźli, ale też nic nie wskazywało na to, aby byli żywi.

Podszedł do barku i wyciągnął butelkę whisky i nalał sobie do szklanki. Usiadł przy stole i przyglądał się bursztynowej cieczy w zamyśle. Później przeniósł wzrok na widok za oknem.

Ładny, spokojny słoneczny dzień.

Obserwował ludzi zmierzających załatwiać swoje sprawy i samochody jeżdżące po ulicy.

Sięgnął po szklankę z alkoholem i wypił ją za jednym zamachem.

Śniadania robić nie dokończył i w zasadzie nie miał już na nic apetytu.

Miał ochotę wziąć urlop, ale przecież ten się kiedyś skończy.

Odwlecze tylko w czasie poznanie nowych ludzi, którymi miałby dowodzić.

Czuł się tym przytłoczony.

Trauma jednak nie odpuszczała ani nie wybaczała. Wierciła uparcie coraz większe dziury w jego umyśle, rozdrapywała z rozmysłem najgorsze rany, z których zaczynała sączyć się ropa i zanim się obejrzał one na nowo krwawiły.

Znieczulał się, więc alkoholem, na którego temat potrafił prawić kazania Leonowi.

A jednak słabość też go w tą stronę pchała. Nie miał jednak jeszcze z tym takich problemów jak Kennedy. Rozumiał jednak doskonale, dlaczego on w to uciekał.

Sam w końcu nie był teraz lepszy. Odważny Chris Redfield poddawał się takiej słabości.

Starał się utopić te negatywne emocje, które opatuliły go, niczym wzburzone morze.

Nie wiedział ile wypił, bo w pewnym momencie przestał liczyć. W myślach tylko pragnął, aby to w końcu zadziałało i poczucie winy odeszło. Jego umysł nie był jednak tak łaskawy.

Przypomniało mu się echo słów, które usłyszał na początku dzisiejszego koszmaru i lata temu.

- Jesteś ze mnie dumny, hę? - rzucił w przestrzeń i uderzył zaciśnięta pięścią w stół.

Nie było w końcu z czego być dumnym.

A może właśnie dlatego to powiedział? Cieszył się z jego porażek.

Poczuł rozchodzące się po jego ciele ciepło i przypływ motywacji.

- Masz racje, kapitanie. Powinieneś być ze mnie dumny. Teraz zrobię w takim razie wszystko, aby było zupełnie odwrotnie – podniósł się z miejsca i skierował do wyjścia z pomieszczenia.

Zdawało mu się, zanim je opuścił jakby słyszał swoje imię wypowiadane przez niego.

Albert Wesker był jednym z wielu duchów, które go nawiedzały. Miał jednak na niego największy wpływ. Wspomnienia związane z tym człowiekiem zawsze były dla niego słodko-gorzkie.

Zaczął pakować się na misje, mając zamiar zrobić wszystko, aby jego nowi towarzysze wrócili żywi za wszelką cenę. Świat ten warto było ratować. Zresztą inaczej zbezcześciłby poświęcenie swoich dawnych towarzyszy, którzy w to wierzyli.