wtorek, 22 sierpnia 2017

Bang, bang!

Witajcie! Wiem, że zrobiłam przerwę, ale obiecuję poprawę. Zwątpiłam trochę, czy jest sens, abym codziennie publikowała jeden tekst. Uznałam jednak, że chcę to zrobić, skoro podjęłam się tego wyzwania. A teraz zapraszam do lektury i komentowania.
____________________________________

   Jeden strzał i odrzut ciała. Właśnie oboje szli zadowoleni. Moriarty z pokazu, jaki mu jego zabójca zafundował, a snajper z dobrej zabawy, podczas wykonywania zlecenia. Śmiali się z żartu o ofierze, gdy powietrze przeszył świst i pocisk zagłębił się w ciele Morana, który padł na ziemię. Napoleon Zbrodni bez namysłu przykucnął przy nim i przeciągnął go między ciężarówki, aby nie dać strzelcowi kolejnej okazji do ataku. Jedyny plus był taki, że to był duży parking. Spojrzał na Sebastiana, który trzymał dłoń w miejscu postrzału.
- Szefie, przepraszam - rzucił, krzywiąc się przy tym z bólu. Nie miał pojęcia w co dostał, ale kula zdecydowanie cudem musiała minąć płuco.
- Zamknij się - warknął kryminalny geniusz, dając sieci rozkaz załatwienia im pobliskiego szpitala. - Nie próbuj tylko zasypiać - dodał, podchodząc do rannego snajpera, któremu podał swoją marynarkę, aby niął starał się tamować krwawienie. Szkoda mu było tego ubioru, aczkolwiek na szczęście nie było to od Vivienne Westwood. Nie byłby wtedy taki szlachetny.          Mężczyzna tylko skinął głową, przyjmując materiał. Jim zajął się próbą włamania do ciężarówki. Starał się trzymać swoje przerażenie na wodzy, choć czuł się, jakby miał się załamać. Miał trudność z włamaniem się do tego pojazdu, był niepewny w sytuacji, w jakiej się znaleźli. Nie lubił być obsadzany w roli zwierzyny łownej, a właśnie wszystko wskazywało na to, iż właśnie tym byli. W końcu udało mu się sforsować drzwi od pojazdu i zabrał się za odpalanie silnika. W międzyczasie dostał informacje o najbliżej położonym szpitalu od swoich współpracowników. Silnik zaskoczył, a Moriarty wysiadł i pomógł swemu towarzyszowi zapakować się na miejsce pasażera. Zamknął drzwi i usłyszał kroki.  Okrążył samochód i wsiadł za kierownicę. Miał już wyjeżdżać, gdy przed maską zobaczył uzbrojonego mężczyznę, który najpewniej oddał wcześniej strzał. Jego przypuszczenia potwierdziły się, gdy ten wymierzył, w stronę przedniej szyby pojazdu broń. James niewiele się zastanawiając wcisnął pedał gazu i ruszył do przodu. Chwilę później później poczuł uderzenie ciała o maskę.  Nie żałował, że pobrudził sobie ręce.
- Mów do mnie - odezwał się, zerkając na zabójcę, który wyraźnie powoli miał trudności z utrzymaniem przytomności.
Moriarty pędził z początku autostradą, a później ulicami, łamiąc wszelkie istniejące przepisy ruchu drogowego, mimo że trudno było sprawnie mknąć samochodem ciężarowym. Jakimś cudem nikogo więcej już nie staranował i udało mu się zaparkować pod szpitalem, gdzie dzięki sieci czekała już na nich ekipa ratunkowa. Siedzący na fotelu pasażera snajper stracił przytomność.
  Zabrali Morana od razu na salę operacyjną. Jim udał się tam, aby posiedzieć przed nią.  Opadł ciężko na krzesło, spoglądając na drzwi, za którymi lekarze starali się wyratować jego ochroniarza. Teraz, gdy adrenalina opadła strach miał do grania pierwsze skrzypce. Skulił się na krześle. Spojrzał na swoje dłonie, które drżały. Dopiero teraz docierało do niego, że jedyny człowiek, z którym spędzanie czasu nie było dla niego męczarnią właśnie walczy o życie. Najlepszego człowieka, jakiego miał w swojej sieci. Jego prawa ręka, druh, przyjaciel. Osoba, którą na swój sposób pokochał. O ile psychopata jego pokroju mógł być zdolny do uczucia zwanego miłością. Schował twarz w dłoniach, próbując się uspokoić. Pragnął, aby to wszystko było po prostu złym snem, gdzie mógłby po prostu się wybudzić. Przerażała go wizja powrotu do rzeczywistości, w której nie miał przy sobie Sebastiana. Podeszła do niego pielęgniarka, lecz jedno spojrzenie kryminalisty wystarczyło, aby się wycofała.
  W końcu drzwi się otworzyły i wywieźli go z sali, przenosząc do pooperacyjnej. Jim udał sie tam razem z nimi, po drodze wysłuchując lekarza, który mówił mu o stanie Morana. Niedługo później zostali sami, a on podszedł do łóżka i złapał go za rękę. Była niesamowicie zimna.
- Dziękuję za wszystko - wyszeptał, ściskając jego dłoń.
Tyle mógł powiedzieć mężczyźnie, którego tak bardzo sobie cenił i nie chciał utracić. Wiele mu zawdzięczał. W końcu nie raz ryzykował swoje życie właśnie dla niego. Chwilę później opuścił salę, aby wydać wyrok. Nadszedł czas, aby posypało się trochę głów.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Koszmar

  Najgroźniejszy kryminalista Wielkiej Brytanii, zdecydowanie brzmi niepokojąco. Ludzie na takie słowa wyobrażają sobie wszystko co nieprzyjemne. Okrucieństwa, jakich jest w stanie się ktoś taki dopuścić.
  Sebastian nigdy nie sądził, aby Jim był dobry. Nie, on nigdy taki nie był. Nie nazwałby go też złym. Moriarty był po prostu ludzki. No i może też w pewnej mierze szalony, lecz popadnięcie w obłęd, to także bardzo ludzka rzecz. Ten wielki umysł był jednak w niektórych aspektach kruchy. Snajper wiedział to doskonale, gdy pod osłoną nocy słyszał czasem cichy, urywany krzyk. Patrzył się na drobne ciało swego szefa rzucające się po łóżku. Najniebezpieczniejszy człowiek na wyspach bardzo często miewał koszmary. Moran wtedy przesiadł się cicho ze swojego łóżka i przysiadł na skraju tego należącego do Jima. Złapał go za dłoń, która niemal od razu zacisnęła się na jego własnej mocno, wręcz rozpaczliwie. Jakby śniący chwytał się jakiejś nadziei czy też ratunku, a mu pozostało tylko siedzieć i czekać, aż to wszystko przeminie.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Dzień Rzeźnika

Witacie! Doskonale wiem, że dawno nie publikowałam, ale nie miałam czasu. Mam jednak zamiar wam to wynagrodzić w tym miesiącu! Podjęłam się próbie wzięcia udziału w challengu, gdzie miałam napisać 31 krótkich tekstów. Wybrałam sobie do tego ship Moriarty x Moran i zaczęłam. Mam napisane kilka właśnie takich tekstów. Jeszcze tego nie ukończyłam i nie sądzę, aby mi się to udało. Nie posiadam nawet aż tak wiele pomysłów, ale jeszcze kilka mi do spisania zostało, więc myślę, że uda mi się je dołączyć, publikując już efekty moich prac, choć nie wyszedł mi najlepiej względem ilości spisanych tekstów. Nie narzekam jednak, bo zawsze mogło być mniej. Od teraz będę próbować publikować właśnie jeden tekst z tego wyzwania dziennie.
Ps: Wiem, że miały być krótkie teksty, ale uznałam, że taki dłuższy na wstęp będzie fajny. Do tego napomknę, że nie nadawałam sobie żadnego limitu znaków, bo często pisałam poza domem.
_____________________________________________________________

  Jim jest szalony, a nawet kalendarz w jego rękach może stanowić zagrożenie. Wcześniej targał za sobą trupa i zakopywał. Obudził się zmęczony, a na dodatek wszystko go bolało. Takie rzeczy zwykle robiła ekipa sprzątająca.
  Rozejrzał się po swoim pokoju, słysząc kuchenną krzątaninę swojego szefa zza ściany. On miał naprawdę niesamowity talent do trzaskania garnkami. Niechętnie wyszedł z ciepłego łóżka, rzucając w jego stronę ostatnie, tęskne spojrzenie. Doprowadził się do porządku i przyszedł do kuchni wiedziony zapachem tostów. Napoleon Zbrodni odwrócił się, w jego stronę, gdy nałożył sobie swoją porcję śniadania. Wydawał się podejrzanie radosny.
- Dzień Dobry. Długo dzisiaj spałeś - zauważył już na wstępie geniusz, nie szczędząc sobie złośliwego uśmieszku.
- Zakopywanie ciał bywa męczące.
- To może powinienem częściej zlecać ci tą robotę? Powinieneś się przyzwyczajać. W końcu to był tylko jeden trup.
- Nie mam tego uwzględnionego w umowie - oznajmił, wyciągając z szafki kubek i wsypując do niego kawę, aby móc się rozbudzić do końca.
- Zawsze można dopisać - brunet wzruszył ramionami, patrząc jak ręka Morana z czajnikiem drgnęła, gdy wypowiedział te słowa. Uwielbiał mu dogryzać z rana. Był wtedy bardziej podatny na różne prowokacje, dostarczając tym samym swemu przełożonemu trochę rozrywki.
- Nie zrobisz tego - wysyczał, mrużąc oczy, choć w rzeczywistości mógłby to zrobić, gdyby tylko miał taką zachciankę. Snajper był tego świadom, lecz wolał sprzątać po sobie tylko  przypadku samotnych zleceń wyjazdowych.
W odpowiedzi na swoje słowa dostał tylko wieloznaczny uśmieszek, gdy jego szef postanowił przestać go dręczyć i zajął się czymś w telefonie. Miał tylko nadzieję, że to maile od zleceniodawców go tak zajmują, a nie PacMan, w którego upodobał ostatnio sobie granie. Zabrał się za robienie sobie kanapek, czekając aż woda na kawę mu się zagotuje. Zerkał na Moriarty'ego, którzy co jakiś czas podgryzał swoje tosty, nawet na moment nie odkładając telefonu. Zalał kawę i wymieszał, stawiając talerz i kubek na stole.  Usiadł na przeciwko swego pracodawcy. Zwyczajny, słoneczny poranek, lecz zabójca miał nieodparte wrażenie, że ta sielanka jest nie na miejscu, po wczorajszym wydarzeniu. Pokręcił głową, odsuwając od siebie te absurdalne myśli. Powinien być zadowolony z tego, że geniusz się wyciszył. Z tym przekonaniem zabrał się do jedzenia.
W końcu odłożył telefon i spojrzał na kończącego śniadanie zabójce. Zastanawiał się, jak w ciekawy sposób przekazać mu pewną informację. Postanowił po namyśle wybrać tradycyjną, sprawdzoną drogę.
- Sebastian, mamy misję - odezwał się celowo w ten sposób. Najpewniejsza metoda, potwierdzająca przy okazji to, iż się na niego nie obraził czy coś takiego.
Snajper skupił na nim swoje spojrzenie, które wraz z ciekawością miało w sobie także pewną dozę czujności. Kto by się spodziewał, że może tak bardzo nie przepadać za pozbywaniem się ciał. Co on musiał przeżywać na samotnych misjach, będąc daleko od Londynu? Współczułby mu nawet, gdyby był zdolny do takich odczuć.
- Musimy sprzątnąć głowę jednego gangu - oznajmił, a siedzący przed nim mężczyzna kiwnął lekko głową na znak, że zrozumiał i go słuchał. Wydawał się przy tym nawet ucieszony. James za to tak na niego patrząc miał w głowie myśl, że ich cel w zasadzie nie musi ginąć. Tylko tak się stanie z jego kaprysu. No i w sumie może trochę powiększy swój wpływ, otwierając sobie tym planem zyskanie dodatkowego skrawka ziemi, którego dotychczas nie ruszał. Miał tam jednak i tak sytuację pod kontrolą. Uśmiechnął się pod nosem.
- Jest z nim o tyle ciekawie, że za dnia jest zwykłym, szarym obywatelem. Ma zwykłą, nudną pracę w rzeźni. Tam go dopadniemy - oznajmił.
Sebastian wysłuchał planu swego przełożonego, ale dłuższą chwilę musiał sobie próbować tą akcję zobrazować.
- Jak chcesz go dopaść w rzeźni? - zapytał w końcu, gdy zwątpił w swoją wyobraźnie.
- Zostając pracownikiem - odpowiedział, jakby to było najbardziej oczywistą rzeczą.
- Będziemy udawać rzeźników? - dopytał, bo wydawało mu się do absurdalne.
- Właśnie tak - odparł tonem, jakby tłumaczył coś małemu, nierozumnemu dziecku. Zerknął na zegarek na nadgarstku.
- Mamy dwie godziny do nowej pracy - dodał, a później wstał i opuścił pomieszczenie, zostawiając snajpera samego.
  Moran nie był najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, gdy przekroczył drzwi zakładu. To miejsce było dość duże. Oboje nie rozdzielając się nawet na moment nieco błądzili, lecz udało im się w końcu odnaleźć swój cel. Moriarty rzucił porozumiewawcze spojrzenie Sebastianowi, który zrozumiał przekaz doskonale. Jeden z rzeźnickich noży zniknął ze swojego miejsca, gdy kamery w zakładzie przestały działać. Chwilę później pod nogami Napoleona Zbrodni zatrzymała się odrąbana właśnie przez snajpera głowa. Jim spojrzał na nią, a później na zabrudzony krwią fartuch zabójcy, który trzymał nóż w dłoni przez materiał jakiejś szmaty. Uśmiechnął się na ten widok.
- Świetnie się spisałeś, Sebby - pochwalił swego pracownika. Moran wyglądał nawet na ucieszonego tymi słowami. - Dzień Rzeźnika uczczony śmiercią rzeźnika - dodał, wyraźnie rozbawiony. Sebastianowi mina zrzedła.
- Chyba muszę dobrać ci się do tego kalendarza - mruknął pod nosem, snując plany zniszczenia wszystkich kalendarzy, które obejmują jakieś idiotyczne święta.

piątek, 30 czerwca 2017

Narkotyczny Raj.

  Zawsze wszędzie się wpychasz, mieszasz się i nie raz zmieniasz moje plany, Holmesie. Mój mały, niedoskonały braciszku. Te słowa bardzo często słyszałem z ust różnych osób. Na ironię, w jakiś sposób mi bliskich. Nawet będąc bardzo inteligentnym detektywem, zawsze było we mnie coś nieidealnego. W przeciwieństwie do Mycrofta dla którego zawsze jestem małym, odchylającym się od normy braciszkiem. On uchodzi za ideał. Jednak mimo tego wciąż  rozwiązywałem, a może rozwiązuje? różne sprawy. Właściwie, co ja rozwiązać miałem? - zastanawiam się chwilę i uchylam powieki, które wydawały mi się ociężałe. Nagle obok siebie ujrzałem pięknego, różowego jednorożca, widząc jak wyskakuje oknem. Podrywam się do siadu, krzycząc, by wrócił, gdyż nie chciałem go spłoszyć. Niestety nie zawrócił już, ale no trudno. 
   Pomieszczenie, w którym się znajduje mieni się najróżniejszymi kolorami. Głównie jasnymi, ciepłymi barwami. Kładę się, a raczej opadam na stos miękkich poduszek, które w rzeczywistości są starym, brudnym kocem. Przymykam oczy, aby zapomnieć to, co mnie otacza. Budzę się w zupełnie innym miejscu. Jest tutaj zdecydowanie za jasno. Biel ścian drażni moje oczy. Gdzie ja się do cholery znajduję? - zastanawiam się, rozglądając. Nasuwa mi się w pierwszym odruchu skojarzenie ze szpitalem. Spoglądam na siebie, unosząca ręce, na których widnieją wciąż ślady po wkłuciach, w których ja nie widzę absolutnie nic złego. Skoro nic mi nie jest, to może to nie szpital? Zresztą to teraz nieistotne. Ważniejszym jest, kto śmiał mnie wyrwać z mojej tęczowej, bezpiecznej krainy!
Słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Odwracam głowę w tamtym kierunku, a w progu stoi mój starszy brat. Widać było po nim doskonale, że jest niezadowolony. Wyglądało na to, że nawet bardziej niż zwykle, choć ja nie sądziłem bym zrobił coś złego.
- Kontaktujesz na tyle, byś wiedział, gdzie jesteś? - mruknął Mycroft, podchodząc do okna.
- Nie wiem, gdzie jestem i dlaczego - mówiąc to, przyglądałem się bratu uważnie, widząc jak na moje słowa skrzywił się nieznacznie.
- Jesteś w szpitalu. Byłeś bliski przedawkowania - oznajmił lodowatym tonem, kryjąc całą gamę emocji, jaką wywołało to wydarzenie.
Ból, jaki czuł za każdym razem, gdy jego młodszy brat był na krawędzi bardziej niż zwykle był nie do zniesienia. Ich relacje były skomplikowane, ale nawet on nie był tak bezduszny, żeby patrzeć jak jedna z bliższych mu osób w każdej chwili może spaść w przepaść. Przerażała go myśl, że pewnego dnia nie zdąży, nie dowie się na czas i jedyne, co mu po nim zostanie, to lista opiatów, które zażył. Nic na to nie odpowiedziałem, przez co między nami zawisła pełna napięcia cisza. Oczekiwałem na jedno pytanie, co zawsze w takich sytuacjach padało, by wydukać z siebie jakąś na prędce przygotowaną wymówkę. Tym razem nie zostało zadane.
- Zostanie ci przydzielony lekarz, który dopilnuje, abyś trzymał się z dala od narkotyków, Sherlocku - po tych słowach wyszedł z pomieszczenia, zostawiając mnie samego z myślami o doktorze, który będzie miał za zadanie mnie pilnować. Ciekawe, czy lubi socjopatów - pomyślałem rozbawiony, bo nie sądziłem, żeby ten człowiek wytrzymał ze mną długo.
  Pobyt w szpitalu był nudny, więc wieczorem zmieniłem szpitalne rzeczy na swoje własne. Po opuszczeniu sali, postawiłem kołnierz płaszcza, mimo że nie próbowałem się ukrywać. Nie zwróciłem na siebie żadnej szczególnej uwagi. W końcu mogłem być u kogoś bliskiego w odwiedziny. Na zewnątrz powitało mnie chłodne, rześkie powietrze. Przystanąłem i rozejrzałem dookoła. Możliwość, że ktoś był zobligowany, aby przypilnować, żebym nie wyszedł była bardzo duża, więc postanowiłem wybrać dłuższą drogę na Baker Street, aby łatwo się zorientować jeżeli będę miał ogon. Zawiodłem się, bo nikt mnie nie tropił, a już miałem nadzieję na odrobinę rozrywki. Do tego zagrałbym Mycroftowi na nosie. Z żalem rozmyślałem o tym, jak wściekły mógłby być mój brat. Wyobrażenie sobie jego twarzy wykrzywionej we wściekłym grymasie było czystą przyjemnością. W końcu moja wędrówka dobiegła końca. Otworzyłem drzwi kluczem i zanim udałem się na górę zawołałem:
- Nie obraziłbym się za filiżankę herbaty! - po tych słowach udałem się na górę, do swojego mieszkania, które  niedawno zacząłem wynajmować. Jednak przydałby się współlokator, aby łatwiej było opłacać czynsz.
- No i może trafiłby się jakiś interesujący człowiek - oznajmiłem w przestrzeń, sięgając po skrzypce.
Stanąłem przy oknie, patrząc na ulicę i rozpocząłem koncert bez publiczności, bo czaszki raczej nie mogłem do niej zaliczyć.
  Od czasu mojego wypadu do królestwa proszków szczęścia minął jakiś miesiąc. Większość tego czasu spędzałem pracowicie, domyślając się, kto może zrzucać na moją głowę całą masę zajęć, abym czasem nie miał zbyt mało do roboty i nie zaczął się nudzić, mimo że naprawdę się starał, podsuwając mi interesujące sprawy za pomocą inspektora Scotland Yardu. W sumie to było nawet ciekawe, jak Brytyjski Rząd dogadywał się z takim zwykłym człowieczkiem jak Lestrade. Kiedyś się temu bliżej przyjrzę. Jednak nie tańczyłem, jak tego chciano. Zwłaszcza, gdy zniechęciłem do siebie swojego lekarza, mającego trzymać mnie z daleka od nałogu w mniej niż osiem godzin. Teraz za to musiałem się skupić na odnalezieniu współlokatora. Napomknąłem o tym kilku osobom, podczas pozornie zwykłej pogawędki. Obecnie pozostało mi czekać na rezultaty, więc postanowiłem się zająć eksperymentami.
  W końcu go poznałem. Wystarczyło jedno spojrzenie, abym wiedział, że ten gość jest do mnie. Wydawał mi się wtenczas otwartą księgą. Nic tylko rozczytywać to, co sobą pokazuje, obserwując reakcje. Jego były inne niż wszystkich. Zachwycał się jego dedukcjami, a szczerość, jaka wtedy od niego emanowała była na swój sposób fascynująca. John był niby człowiekiem prostym, lecz w tym tkwiła zagadka jego pozornie zwyczajnej osoby. Sherlock jednak wiedział, że był wyjątkowy. Jako jedyny potrafił widzieć w młodszym Holmesie przyjaciela od samego początku ich znajomości, mimo że w zasadzie nic o nim nie wiedział. A rzeczy, których się nasłuchał od Donovan powinny go zniechęcić. Jednak został z nim. Trwał przy jego boku nieugięty. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem wtedy, że naprawdę żyję. Wcześniej wszystko było nijakie, raz na jakiś czas trafiała się lepsza sprawa, która wyrywała mnie z przeciętności. Zdarzało się wtedy, że nie brałem kokainy. Po pojawieniu się Johna też mi się zdarzało zażywać, lecz byłem wtedy bardziej świadomy rzeczywistości niż wcześniej, gdy większymi dawkami kolorowałem rutynę.
  Później pojawił się Moriarty. Zaprosił nas do rozgrywki, a potem omotał swoją misternie plecioną siecią zagadek, które często specjalnie dla detektywa urozmaicał. Sherlock zdołał się wtedy zatracić. Genialny i jednocześnie szalony kryminalista stał się jego małą obsesją. Watson, mimo tego wciąż postanowił przy nim być, choć momentami jego współlokator zdawał się go kompletnie nie zauważać. To było dla lekarza wojskowego gorsze niż przerywanie mu randek, o których detektyw wiedział. Zawsze kończyło się wtedy to tym, że rzucał wszystko i pojawiał się na każde zawołanie, które bardzo często było fałszywym alarmem. W końcu czy sprawą życia i śmierci można nie uważać wielkości słoika, do którego musi spróbować włożyć głowę, aby zrobić eksperyment? Według niego to było niezmiernie ważne. Później takie wezwania bardzo często nie przychodziły. Chciał sprawić, aby jego przyjaciel porzucił te chore gierki, które prowadził z królem półświatka przestępczego. Holmes jednak go nie posłuchał i skończyło się to tym, że teraz na Baker Street stoi jeden pusty fotel, a John patrząc na ten przedmiot z whisky w ręku obwinia się za upadek, do którego doprowadził go James Moriarty. Ten człowiek zabrał mu część duszy wraz ze skokiem Holmesa z dachu. Życie bez niego było dla Watsona takie puste. Pozbawione kolorów, wrażeń.
  Ukrywałem fakt, że przeżyłem sytuacje z dachu szpitala. Starałem się trzymać. W jednej chwili mogłem stracić wtedy Johna, każdego, na kim mi zależało, lecz myśl o utracie swego bloggera przeraziła mnie najmocniej. Poczułem ulgę, bo mojej domniemanej śmierci mój przyjaciel był bezpieczny. Moje serce złamało się po raz kolejny, gdy z ukrycia patrzył na swój własny pogrzeb. Świadomość, że będę musiał się nie wiadomo ile czasu nie pokazywać bliskim uderzyła we mnie wtedy z pełną mocą. To też stało się przyczyną mego nawrotu, bo od dłuższego czasu w zasadzie nie brałem. Po powrocie do swego tymczasowego lokum zażyłem więcej niż powinienem jeszcze raz. Opadłem na łóżko, tym razem nie znajdując radości w koniu z rogiem na czole, lecz w Johnie. Byliśmy tu razem. Śmialiśmy się i byliśmy szczęśliwi. Watson zastanawiał się, jaką dziś możemy dostać sprawę. Odpowiedziałem, że drobną. Zamknąłem oczy z uśmiechem na ustach.
  Mycroft Holmes siedział ze szklanką whisky w dłoni, grając w szachy z inspektorem Yardu, gdy zadzwonił jego telefon. Holmes odebrał, a chwilę później naczynie z trunkiem wyślizgnęło mu się z dłoni i roztrzaskało z hukiem o podłogę.

środa, 31 maja 2017

Come and play with me

Witajcie! Jak wcześniej informowałam na fp bloga, mój sprzęt długo był w naprawie, ale jednak wrócił do mnie i udaje mi się Wam wrzucić tu pewien tekst. Teraz zrobimy małą odskocznie od Sherlocka, ale zapewniam, że teksty z tego serialu wrócą. No i obecnie powoli pisze mi się taki większy projekt, który zrealizuję w sierpniu. Ten tekst zaczęłam dawno temu, lecz skończyłam całkiem niedawno. Nie mam pojęcia, czy sprawdzam się w takiej wersji lekkich, totalnie nie sugerujących zbyt bliskich relacji tekstów, więc chętnie poznam opinię. Miłego czytania!
______________________________________________________________________

   Michał zawsze był dobrym i przykładnym synem. Starał się też być takim bratem. Z tego powodu zgodził się zaopiekować na czas misji Lucyfera najmłodszym z rodzeństwa. Teraz powoli tego zaczynał żałować. Dosłownie na moment wyszedł porozmawiać o czymś z Rafałem, pozostawiając Gabriela w pokoju samego. Ten czas wystarczył, aby pomieszczenie zostało wywrócone do góry nogami, pogrążone w artystycznym chaosie bałaganu. Na środku tego wszystkiego siedział mały sprawca, który gryzmolił coś zawzięcie na kartce, oblizując przy tym wargi. Najstarszy archanioł westchnął ciężko, rozmasowując skronie. Głowa go od tego wszystkiego rozbolała, a to dopiero początek dnia.
  Blondyn uniósł głowę, wbijając spojrzenie orzechowych tęczówek w swego obecnego opiekuna.
- Michał! - wykrzyknął dość niewyraźnie.
Podniósł się energicznie i wrzucił kredkę na podłogę. Podbiegł do starszego brata, przytulając się do jego nogi. Brunet nie mógł się na ten widok nie uśmiechnąć.
Pochylił się i wziął brata na ręce, przytulając do siebie. Gabriel rozejrzał się wtedy dokładnie po zabałaganionym pomieszczeniu i uśmiechnął szeroko.
- Braciszku, pobawmy się! - zakrzyknął pełen entuzjazmu i popatrzył na niego uważnie.
Michał zerknął na brata. Nie miał ochoty na żadne zabawy. Nie należał do osób zbyt rozrywkowych. Widząc jednak radosne iskierki w dziecięcym spojrzeniu młodszego oraz biorąc pod uwagę fakt, że to wciąż jeszcze dziecko - musiał skapitulować.
- W co chcesz się pobawić?
- W chowanego! - odpowiedział niemal od razu i wyrwał z objęć brata, biegnąc do innego pomieszczenia, krzycząc przy tym do niego jeszcze, że liczy.
  Chwilę patrzył za znikającą mu z oczu małą sylwetką. Westchnął ciężko, podchodząc do okna i rozpoczynając odliczanie. Gabriel wbiegł do pokoju gościnnego, podchodząc do dużej szafy, którą z lekkim trudem otworzył. Wślizgnął się do środka po cichu. Wnętrze było puste, nie licząc młodego archanioła. Zdecydowanie nie będzie go tu szukał. Jego brat pewnie nastawi się na to, że znalazł sobie bardzo wymyślną kryjówkę. W chwili, gdy o tym pomyślał usłyszał okrzyk, który oznajmiał o rozpoczęciu się poszukiwań. Michał był pewny, że szybko znajdzie młodego anioła. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił. Jako pierwsze miejsce przeszukał kuchnię, w której także skrywały się przekąski, zjadane przez najmłodszego archanioła. Zajrzał pod stół, lecz wybór nie był trafny. Przeszukał nawet dolne szafki, do których mógłby się wcisnąć. Jego spojrzenie padło na lodówkę  i skarcił się za irracjonalny strach, że jego braciszek w przypływie pomysłowości tam jakoś wszedł. Otworzył gwałtownie lodówkę, na chwilę zapominając jak się oddycha. Zaraz jednak odetchnął, pełen ulgi, bo jego czarny scenariusz na szczęście się nie sprawdził. Czasem jego wyobraźnia zdecydowania napędzała mu stracha, bo mimo kreatywności brata, nie sądził, aby był tak nieodpowiedzialny. Stał przez chwilę na środku kuchni i zastanawiał, jakie to kryjówki mógłby wybrać, będąc Gabrielem, lecz było to o tyle trudne, że daleko mu do pomysłowości braciszka. On nie wiedział nawet, gdzie by się ukrył, jakby był w jego wieku. On nie miał tego typu rozrywek. Nie, żeby mu to przeszkadzało. Miał obowiązki, więc nie były mu w głowie zabawy w chowanego, dopóki nie został o to poproszony. Opuścił pomieszczenie i zastanowił, gdzie teraz powinien się rozejrzeć. Poszedł przetrząsnąć wszelkie zakamarki, lecz to też był zły wybór  i nie znalazł nic, nie licząc kurzu. Zrezygnowany poszukiwał dalej, a gdy pomieszczenia się skończyły - ogarnął go niepokój. Wyszedł przed rezydencję do ogrodu i tam rozejrzał. Obawa zacisnęła mocno kleszcze w umyśle pierworodnego syna Boga. Patrzył na ścieżkę, która prowadziła do Edenu, a umysł podpowiadał mu, że może tam wybrał się najmłodszy archanioł. Udał się tam, lecz w tym ogrodzie nie odnalazł go, a fakt, że mógł go zgubić i wylądował poza Niebem go przerażał. W końcu co wtedy powie Lucyferowi i Ojcu? Zawsze był we wszystkim perfekcyjny, a tu by poległ, pilnując młodszego rodzeństwa? To byłoby zbyt uwłaczające. Nie mógł na to pozwolić. Miał tylko nadzieję, że nie wydostał się stąd. Zdeterminowany ruszył przetrząsać całe Niebiosa, aby odnaleźć brata, który w tym czasie zdołał usnąć, czekając na odkrycie. Trwało to dość długi czas, zaglądał pod wszelkie możliwe zakamarki, czy też krzaki, wszedł nawet w jedne kolczaste i opuścił je, wyglądając jak jeż, który niedawno został wymyślony przez ich Ojca. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej bezsilny. Będzie musiał przyznać się do tej porażki. Obawiał się nie tylko gniewu Ojca, ale i Lucyfera, który uwielbiał najmłodszego archanioła. Ich dwójka miała bardzo dobrą relację i posiadali ze sobą wiele wspólnego. Martwił się także tym, gdzie on zniknął, bo wbrew wszystkiemu - grze pozorów, jaką codziennie okazywał, to bardzo kochał swoich braci. Byli mu bliscy, a teraz jeden z nich zaginął i to na jego warcie. Nigdy sobie tego błędu nie wybaczy. Z tymi myślami powrócił do mieszkania. Stał przed budynkiem, starając się samego siebie przekonać, że warto jeszcze raz tam się rozejrzeć.
  Gabriel do tego czasu zdołał się wyspać i obecnie stał w kuchni, nadymając policzki i podpierając ręce pod boki. Patrzył na stojące wysoko poza jego zasięgiem pudełko ciasteczek. Planował właśnie, jakby się tu po nie skutecznie wspiąć, bo mimo wejścia na krzesło, to będzie miał dalej problem z sięgnięciem po pudełko. W takim wypadku podstawił sobie krzesło i właśnie miał na nim stanąć, gdy do pomieszczenia wszedł Michał, który wyglądał, jakby zobaczył ducha, ewentualnie widział go po raz pierwszy w życiu. Gdyby nie to, szybciej próbowałby tuszować swój zamiar dobrania się do słodyczy, odsuwając od krzesła. Teraz to nie miało już sensu. Został nakryty i nic z tym nie zrobi. Spodziewał sie dostać na wejściu reprymendę, ale stało się coś, czego totalnie nie przewidział. Jego starszy brat podszedł do niego, ale nie z groźną miną. Wyraz jego twarzy wskazywał ulgę, a chwilę później go przytulił.
- Gdzieś ty się ukrył, Gabe?
- W szafie w pokoju gościnnym. Właściwie, to chyba mnie do tej pory nie szukałeś, prawda? - zapytał, zerkając na Michała, którego milczenie wystarczyło mu za odpowiedź.
Gabriel śmiał się długo i głośno. Nie da swemu bratu tego zapomnieć za szybko. Najstarszy archanioł, zaś jak wcześniej czuł się szczęśliwy i poczuł spokój, to teraz wiedział jedno - już nigdy nie będzie bawić się w chowanego.

sobota, 8 kwietnia 2017

Złamane Serce.

  Sebastian był podziwiany, a jednocześnie brany za szaleńca czy też przybysza z kosmosu. Powód był jeden - wytrzymywał z jedynym w Londynie konsultantem kryminalnym całodobowo siedem dni w tygodniu. Początkowo bawiło go to, dopóki nie poznał bliżej destrukcyjnej natury mężczyzny, do którego obecnie był przywiązany silnie emocjonalnie, bo go kochał. Nie wiedział, czy geniusz rozpoznawał emocje, jakie żywił do niego snajper. Był mu całkowicie oddany, a tego dnia pozwolił mu iść samotnie na spotkanie z jego ulubionym detektywem. Nie spodziewał się, że jego szef wróci przemoknięty i wyraźnie wyglądał na przygnębionego. Poczuł falę złości na młodszego Holmesa, ale odsunął ją od siebie, aby podejść do przełożonego, zdjąć mu płaszcz i zaprowadzić na kanapę, chwilę później otulając go kocem, bo był przemarznięty. Potem przeszedł do kuchni, aby zrobić mu herbaty, układając sobie plan wyciągnięcia informacji z Napoleona.
   Jim natomiast podniósł się z kanapy powoli, a później rozejrzał, cicho przemykając do pokoju swojego ochroniarza. Omiótł wzrokiem pomieszczenie i odszukał kryjówkę z bronią swego zabójcy, którą przed nim ukrywał. Jednak nie dał rady schować jej przed nim wystarczająco dobrze. Sprawdził zawartość magazynku, który tak jak oczekiwał, był pełny. Włożył go z powrotem, a potem przystawił lufę do skroni. Czuł się strasznie zawiedziony detektywem, to uczucie było tak silne, iż nie potrafił żywić złudnych nadziei, aby spotkać kogoś podobnego. Tak strasznie się nudził. Myślał, że amator z Baker Street go nie rozczaruje, lecz się przeliczył. Nie chciał spędzić reszty życia na planowaniu morderstw do nieciekawych spraw, jakie nie zasługiwały na swoje rozwiązanie. Nie znajdzie radości bez dobrych rozgrywek, a właśnie stracił wiarę w gracza, który zapowiadał się obiecująco, lecz dla niego i tak stał się zwyczajny. Odniósł wrażenie, że został oszukany przez życie, bo miał genialny umysł, ale żadnej z tego zabawy. Był nieszczęśliwy. Z tą myślą nacisnął na spust. Sebastian drgnął, bo do tej pory pilnował herbaty, a słysząc huk wybiegł z kuchni, udając się do swego pokoju, gdyż wiedział doskonale skąd doszedł go ten odgłos. Wpadł do pomieszczenia i zamarł, widząc ciało swego szefa na podłodze w kałuży krwi, a gdzieś obok leżała jego własna broń. Podszedł powoli bliżej, czując się, jakby jego nogi były z żelaza. Z trudem nimi poruszał, aby posuwać się do przodu. Zatrzymał się przy nim, padając na kolana, mając wrażenie bycia całkowicie wyczerpanym. Spojrzał na jego martwe, otwarte oczy, co pozbawione były żywego blasku, a nawet szaleństwa, jakie często kryło się w jego tęczówkach. Wyciągnął ręce, w stronę ciała i nawet nie zarejestrował, kiedy je pochwycił, przyciskając do siebie. Patrzył w przestrzeń, będąc zbyt oszołomionym, aby zaakceptować prawdę. W końcu jednak myśl, jaka dotychczas do niego nie docierała przebiła się, uderzając w niego z całą swoją mocą, co w sobie miała - Jim nie żyje. To go rozbiło, gdy dotarło do jego świadomości. Poczuł się, jakby ktoś stłukł szybę w jego wnętrzu, rozerwał go od środka, że przez chwilę się dusił, bo nieświadomie wstrzymał oddech. Z jego gardła wydobyło się przepełnione bólem zawodzenie. Natłok negatywnych emocji osiągnął swe apogeum, aby znaleźć ujście we łzach, znaczących drogę po twarzy dotychczas bezwzględnego zabójcy oraz przybierającym na sile skowycie. Nie wiedział, ile trwał w takim stanie, skuty kajdanami straty sensu istnienia, jaki dawał mu mężczyzna, którego truchło trzymał w ramionach.
   Rozżalenie zmieniło się w gniew i determinację, gdy przypomniał sobie z czyjej winy Moriarty wrócił w tak złym stanie psychicznym. Zacisnął lekko palce na marynarce jego garnituru, patrząc na pozbawioną żywotności twarz najważniejszej dla niego osoby. Szeptem poprzysiągł zemstę za śmierć swego Króla.

piątek, 3 marca 2017

Cienisty Obserwator.

Witajcie! Dzisiaj Dzień Pisarza, więc postanowiłam go uczcić, wrzuceniem tu krótkiego tekstu. Poniższy utwór, to po części gdybanie nad tym, co by było, jeśli Moran w ukryciu widziałby więcej niż Napoleon Zbrodni przypuszczał.
___________________________________________

Mowa ciała genialnego przestępcy-konsultanta dla wielu mogła wydawać się chaotyczna, gwałtowna, a w  niektórych sytuacjach nawet zbędna. Tak rzeczy nie postrzegał jego snajper i od niedawna ochroniarz, dzięki czemu mógł lepiej się przyjrzeć swojemu przełożonemu. Poznać jego codzienność, której został częścią, mając chronić go przed światem, o każdej porze dnia i nocy. Był niczym jego cień, niepozorny, nie zwracał na siebie większej uwagi, czujny. Bycie w epicentrum pozostawił swemu szefowi. On w spokoju mu się przyglądał.Analizował szeregi gestykulacji, jakie wykonywał, gdy żywo coś tłumaczył. Zapamiętywał jego mimikę, w każdym możliwym nastroju. Rozbierał go na części podczas, gdy wszyscy wokół byli na to ślepi. Mieli Napoleona za niezrównoważonego zbrodniarza, na tyle pozbawionego uczuć, aby nie cofnął się przed najbardziej szalonymi zleceniami, jeżeli by mu się podobały. A tymczasem nie wiedzieli o nim niczego. W przeciwieństwie do zabójcy, który w najmniejszych geście dawał radę doszukać się przekazu. W najmniejszym ruchu dłoni, zauważał ukryte znaczenie, a czasem potrafił odnajdywać uczucia, jakie nim kierowały. Lubił czytać poezję jego ciała, bo wydawał mu się jeszcze bardziej wyjątkowym człowiekiem. Dowiadywał się o nim wiele, poprzez manewr jego ciała, będąc w ukryciu, szarym, zwyczajnym pracownikiem dla Moriarty'ego. Przy geniuszu tego mężczyzny pewnie był głupi, jak większość otoczenia, co nie raz opiniował na głos. Nie przeszkadzało mu to, dopóki mógł dla niego pracować i patrzeć na te wszystkie pozory, jakim zaprzeczało jego ciało. Był dla niego fascynujący na swój sposób. Przy nim, jego osoba była zwykłym, nic nie znaczącym tłem, mogącym tylko obserwować prawdziwą gwiazdę. Nie zależało mu na wyróżnianiu się, dopóki Jim, po jednej z trudniejszych misji, gdy wrócił do domu pochwalił go na samym wstępie i uśmiechu, jaki ujrzał na jego twarzy. Widział szczere zadowolenie swego szefa. To tego dnia postanowił rozłożyć dla niego skrzydła i usprawniać swoje możliwości. Chciał się wyróżnić, ale tylko dla Jima, bo wszyscy inni nie mieli prawa go znać od tej bardziej tygrysiej, zabójczo skutecznej strony.

wtorek, 21 lutego 2017

Nudny Dzień.

Witajcie! Przybywam z kolejną notką, która naprawdę jest inspirowana wspomnianym tu kalendarzem. To taki mały eksperyment, który jeśli się podoba, to mogę częściej tworzyć teksty do ciekawych, nie do końca znanych świąt.
_____________________________________________________
  Jim Moriarty się nudził.Zdążył porozdawać zlecenia i jak na razie nie miał żadnych nowych, wystarczająco dobrych zgłoszeń. Nie miał ochoty wymyślać kolejnego zabójstwa, bo ktoś chce spadek. Swego czasu to było nawet zabawne, ale obecnie przestało go to śmieszyć. W mieszkaniu był teraz sam, bo wysłał Morana, aby zabił pewnego człowieka. Postanowił w Google wpisać losowe słowo, które zaproponuje mu automatyczna korekta. Nie patrząc na ekran telefonu kliknął pierwszy lepszy wyraz, a okazało się, że był nim kalendarz. Konsultant postanowił nie zastanawiać się nad tym, dlaczego akurat to. Zaczął przeglądać wyniki, aż zainteresował go link o tytule; ''kalendarz świąt nietypowych''. Kliknął w link i przepadł, a widząc święto, jakie odbywało się dzisiaj, wpadł mu do głowy świetny plan, aby je uczcić.
- Szefie, wyjaśnisz mi, dlaczego do cholery jasnej kazałeś zabrać mi trupa po wykonaniu zadania, załatwić łopatę, przyjechać na ten diabelny cmentarz i wykopywać pusty grób?! - krzyknął do Napoleona Zbrodni, siedząc w dziurze, jaką na rozkaz wykopywał, gdy jego szef obserwował to z góry. Do tej pory nie raczył mu wyjaśnić po co to wszystko. Nie podobało mu się to. Zwykle znał chociaż szczątkowe informacje. A tym razem nic mu nie zdradził.
- Jak skończysz to ci powiem, więc kop to szybciej - odparł stojący u góry mężczyzna, zapatrzony w ekran telefonu.
Snajper westchnął ciężko, ale wrócił do przerwanego zajęcia. Nie odzywał się, aż nie skończył.
- Skończyłem. Jim, powiesz mi teraz po co to wszystko? - zapytał, opierając się o wbitą w ziemię łopatę. Zmęczył się tym kopaniem.
Moriarty schował telefon i spojrzał na dół oraz będącego w nim zabójce, jakby oceniał głębokość.
- Dzisiaj Sebastianie uczciliśmy Dzień Kopania Rowów - oznajmił mu z radością w głosie.
 Jego towarzysz spojrzał na niego, totalnie nie rozumiejąc.
- Skąd ty to wytrzasnąłeś?! - mruknął wściekły, bo cóż... kopał, jak jakiś kret, przez niedorzeczne, wyimaginowane święto. Po chwili uderzyła go pewna myśl. Moriarty musiał skądś wiedzieć o takim dniu. Ze ściśniętym gardłem postanowił się jednak zapytać:
- A jaki jest jutro dzień?
- Dzień Rzeźnika.
  Moran zaczął się obawiać, co Napoleon Zbrodni wymyśli mu jutro do roboty, ale teraz pozostało mu tylko wyjść z tego rowu, wrzucić do niego trupa i zakopać.

sobota, 11 lutego 2017

Tygrysy.

Witajcie!
Przybywam z nową notką, którą męczyłam ostatnie kilka dni. Jest ona po części małym eksperymentem, bo chciałam napisać coś, gdzie nie skupiam się na relacji ludzkiej, choć jest ona w pewnym sensie okazana w scenie snu. No i wszystkie możliwe, występujące tu powtórzenia są jak najbardziej zamierzone. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
Tego MorMor'a dedykuję cudownej Hao, która rozumie moją miłość do tego statku i dała mi wczoraj motywacyjnego kopniaka w tyłek! Dziękuję <3 
________________________________________

  Jim Moriarty miesiącami śnił ten sam sen. Nie wiedział dlaczego, czym ma on jakieś znaczenie. Po prostu zawsze, gdy wreszcie usypiał, miał te same obrazy przed oczami.
Znajdował się w ciepłym, wiecznie zielonym lesie liściastym. Ubrany, niczym podróżnik z filmów dokumentalnych na Discovery Chanel. Czuł się zawsze zagubiony, nie wiedząc skąd się tu wziął. Pokonywał wtedy z trudem strach, który wydawał mu się wręcz pierwotną obawą przed nieznanym. Obawiał się tego terenu. To nie było jego królestwo, jego miejscem były podziemia, kryminalny światek Londynu. Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło i stamtąd poszerzał swoje wpływy. Tutaj był obcym, w świecie zdominowanym przez naturę. Ruszył powoli przed siebie, w akompaniamencie pękających gałęzi pod stopami i szelestu liści. Spoglądał pod stopy, aby czasem nie przeoczyć jakiegoś zagubionego węża, schowanego pod ściółką leśną. W końcu nie chciał zostać potraktowany zabójczym jadem. Szukał jednak w złym miejscu, bo zamiast być na ziemi, to jeden zawisł mu praktycznie przed twarzą, z niższej gałęzi, jakiegoś drzewa. Odskoczył momentalnie, tłumiąc w sobie chęć krzyku. Spojrzał na zwierzę, mając nadzieję, że z bezpiecznej odległości. Wąż zwrócił łeb, w jego stronę, cicho sycząc i wystawiając przez chwilę rozdwojony jęzor. Geniusz czuł się, jakby naigrywał się z niego. Z dużą chęcią odciąłby mu głowę, aczkolwiek nie miał czym tego zrobić. Z irytacją, połączoną z żałosnym poczuciem bezsilności wbiegł w krzaki, nie dbając już o to, czy zostanie zaatakowany, przez kogoś z prawowitych mieszkańców tego rejonu. Nie wiedział, ile czasu pędził przed siebie, raniąc swoje ciało o różne rodzaje roślinności się tu znajdującej. W pewnym momencie wypadł z gąszczu krzewów na bardziej otwartą przestrzeń. Zwrócił uwagę na rozciągającą się przed nim rzekę, szumiącą głośno, aż dziwne, że to przeoczył, chociaż jednak nie - był zbyt skupiony, aby biec, z nadzieją powrotu do miejsca, gdzie należy. Teraz porzucił już takie naiwne marzenia. Ta zielona dżungla wypuści go, kiedy sama o tym zadecyduje. On mógł tylko czekać i grać w grę, zwaną przetrwaniem. To była najokrutniejsza rzecz, jakiej mógł kiedykolwiek doświadczyć - skazanie go na rządy Natury, odebranie władzy, panowania nad sytuacją. Czuł się, niczym mysz przeznaczona do medycznych eksperymentów, nieświadoma tego, co może się wydarzyć. Zdana na łaskę lub niełaskę człowieka i specyfiku, który zrobi z jej organizmem co zechce, doprowadzając do zgonu albo nie. Z zamyślenia wyrwał go szelest połączony z cichym, zwierzęcym pomrukiem. Stawiał na kota i to dużego. Z trudem opanował się, żeby nie rozpocząć kolejnej ucieczki. Odwrócił głowę, w stronę wielkiego kota, który wyszedł z zarośli i obecnie stał, patrząc na niego. Nie wyglądał jednak, jakby chciał zaatakować. Prędzej zdawał się oceniać, czy znajdujący sie przed nim człowiek stanowi zagrożenie. Wyglądało na to, że nie został uznany za niebezpieczeństwo, bo kotowaty podszedł do wodopoju, aby spokojnie się napić. Przyglądał się temu, nie dowierzając co widzi. Sądził, że zostanie zaatakowany, a tu nic podobnego się nie stało. Był tak zaabsorbowany obserwacją cesarza tej dżungli, że nie zwrócił uwagi na chlupot, brzmiący, jakby coś wychodziło z wody. Nie miał pojęcia, co właśnie zmierzało do niego. Prążkowany predator nie był taki nieuważny. Przestał pić, zaczynając się powoli skradać, w kierunku, gdzie znajdowało się drugie stworzenie. Moriarty, widząc tą nagłą zmianę, w zachowaniu żywego obiektu jego zainteresowania, poczuł strach, po raz kolejny tego dnia. Chciał się poruszyć, aczkolwiek zorientował się, że nie jest w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Był jak sparaliżowany lub przyklejony do podłoża. Mógł tylko czekać na nieuniknione. Co on sobie właściwie myślał, postanawiając sobie stać i patrzeć? Nic dziwnego, że wcześniej nie starał się za niego zabrać. Ten kot wyczuł głupią, naiwną zwierzynę, jaką był Napoleon Zbrodni. Spoglądał w żółte, skupione ślepia mięsożercy, póki jeszcze mógł. Ku jego bezbrzeżnemu zdziwieniu dziki kot wyminął go i zaraz potem skoczył na coś, co znajdowało się za nim. Odwrócił głowę, aby móc zobaczyć scenę dziejącą się za jego plecami. Ujrzał tygrysa, który mocował się z wciąż silnie szarpiącym się krokodylem, usiłującym wyrwać się z uścisku szczęk i łap z ostrymi pazurami. Walka jednak nie była wyrównana, aligator miotał się coraz słabiej, aż zastygł w całkowitym bezruchu. Wielki kot, przyglądał się mu uważnie, lecz nie wyglądało na to, aby jego nastawienie było wrogie. On sam, mimo szczerych chęci nie mógł określić dokładnie, jakie miał zamiary. Musiał przyznać, że zaskakiwał go na każdym kroku, od chwili, gdy na niego spojrzał. Z wyglądu niepozorny, taki sam, jak reszta z jego gatunku. Umaszczenie, pręgi, niby takie same, a mogą być inne. Idealne pozory, iluzja, za którą może kryć się coś więcej. Znacznie więcej. Nie mógł odmówić temu konkretnemu stworzeniu wyjątkowości, której się dopatrzył, a upewniony został jeszcze bardziej, gdy silne szczęki puściły truchło krokodyla, a majestatyczny kot usiadł, unosząc dumnie głowę, patrząc bystrymi ślepiami, na stojącego przed nim mężczyznę. Jim przestał patrzeć na to zwierzę, przez pryzmat mięsożernej, dzikiej bestii. Takie krwiożerce kreatury, nie mają tak inteligentnego spojrzenia, jakby na coś oczekiwały. W pierwszej chwili nie miał bladego pojęcia, o co może chodzić, niby był geniuszem, ale zdecydowanie nie miało to związku z szybkim pojmowaniem oczekiwań drapieżników. Udało mu się domyślić, a przynajmniej miał taką nadzieję. Przymknął oczy, starając się uspokoić. Czuł podskórną obawę, przez co o mało się nie zdemotywował. Musiał poskromić to i być całkowicie pewnym swego. Po dłuższej chwili dał radę pozbyć się wszelakich wątpliwości i odczuć, mogących zniweczyć jego plany. Powoli, z pewną dawką ostrożności zbliżył się do siedzącego spokojnie tygrysa, który obserwował go z pewną dozą czujności. Ukucnął, nieco się przy tym ociągając, mógł teraz przyjrzeć mu z bliska. Teraz równie dobrze mógłby skoczyć i dobrać do jego gardła, lekko pokręcił głową, odganiając od siebie taką upiorną myśl. Unikał przy tym ruchu, jakiejkolwiek zdradliwej gwałtowności. Nie chciał przesyłać sprzecznego z jego zamiarami sygnału. Nawet mógł mówić o szczęściu, bo nie poruszył się w żaden sposób, dalej siedząc i obserwując. Nabrał przez to trochę większej odwagi i z lekkim uśmiechem na ustach wyciągnął przed siebie dłoń. Tygrys siedzący przed nim, z początku tylko spoglądał na wyciągniętą, w jego stronę rękę, lecz po chwili ją obwąchał, trącając łbem, jakby prosząc o głaskanie. Nie rozumiał dlaczego, ale na ten gest poczuł wręcz dziecięcą radość i nim się zorientował, to zaczął głaskać dzikiego kota po głowie, jakby to było zwierzątko domowe, a nie stworzenie, jakie mogłoby go zabić, gdyby tylko chciało. Później wstał, odchodząc z nowym towarzyszem przed siebie. Żył ze swoim tygrysem, który go chronił od wszelakich niebezpieczeństw.
   Ten sen nie opuszczał geniusza zbrodni długi czas, aż poznał pewnego mężczyznę. A raczej dowiedział o istnieniu kogoś takiego. Napoleon wtedy rozważał, aby go zwerbować. W tym czasie ta senna mara go opuściła. Początkowo czuł się sfrustrowany, bardzo odczuwając brak tej projekcji umysłu. Nie sądził do tej pory, że mógłby być przywiązany do czegoś takiego i tak to odczuwać. Starał się nie myśleć o tym, nie zastanawiać, z jakiego powodu zniknęły właśnie teraz. Żadnych teorii, wysuwania wniosków. Jego sposób, na odwrócenie uwagi, od brakującego, pozornie nieistotnego szczegółu? Rzucenie się w wir pracy. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił - było wcielenie Sebastiana Morana do jego siatki. Mężczyzna sprawował się, jak na zwykłego człowieka idealnie. Niebywale szybko zyskał sobie przychylność swego szefa, aż ze zwykłej pozycji snajpera, stał się prawą ręką Moriaty'ego i jego osobistym ochroniarzem, który z nim wytrzymywał. Zwłaszcza dedukowanie z jego osoby, jego przełożony wpatrywał się w niego, niepokojąco milcząc. A Jim zrozumiał, dlaczego opuściły go sny. Nie były mu już potrzebne, bo znalazł swojego cesarza dżungli, Sebastiana. Moran przypominał drapieżce z jego snów, bo w ich relacji, niczym w szachach, gdzie królowa chroni króla, w ich przypadku - tygrys chroni króla.

czwartek, 12 stycznia 2017

List do S.

  James Moriarty dla wszystkich wokół był genialnym kryminalistą, psychopatą dowodzącym misternie splecioną siecią przestępczą. Wydawać by się mogło, że ktoś taki jak on, mający w sobie tyle ciemności nie mógłby być dla kogokolwiek dobrym. Ja, Sebastian Moran mam zamiar udowodnić, iż wcale tak nie jest. Niektórzy patrzyli na ciebie, tylko jak na swego dowódcę. Ja mimo twoich humorów, wybuchów złości, niejednokrotnie za błahe sprawy, będąc przy twoim boku widziałem więcej. Przykładowo; jesteś w stanie na swój nieco specyficzny sposób martwić o poddanych. Okazujesz to dając nam reprymendy, związane ze spóźnieniem, przekroczeniem umownego terminu nawet o godzinę. Najczęściej to mnie się za takie rzeczy obrywało. Miałem spóźnialską naturę, której nawet ty nie byłeś w stanie zaradzić. W stosunku do mnie zdarzało się, że bardziej otwarcie okazywałeś uczucia, gdy byliśmy sam na sam. Doskonale pamiętam, jak po odbiciu mnie z rąk mafii siedziałeś przy mnie, od momentu wiezienia mnie do naszego doktora podziemia. Trzymałeś wtedy swoją drobną, bladą i chłodną dłoń na mojej. Początkowo myślałem, gdy zobaczyłeś mnie przytomnego, że wpadniesz w furię, zwyzywasz mnie, mówiąc, jaki to jestem bezużyteczny, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Popatrzyłeś na mnie łagodniej niż miałem okazję widzieć kiedykolwiek w tamtym okresie, zważywszy na fakt, iż to były początki naszej współpracy. A potem zabrałeś głos. Doskonale pamiętam słowa, jakie do mnie wtedy skierowałeś, bo nie tylko mnie zaskoczyły, ale przez ton, jaki u ciebie wtedy usłyszałem, wręcz spiłem je z twych ust i zostały ze mną na zawsze.
- Nigdy więcej nie rób takich głupstw. Nie ryzykuj tak, Moran.
Te słowa wtedy wypowiedziane ożywiły, moją jak do tego czasu twierdziłem - zmartwiałą duszę. Powiedziałem ci wtedy, że będę się starał. Mam nadzieję, że robiłem to do tej pory wyjątkowo skrupulatnie. Bo chwila, w której czytasz ten list, znaczy tylko jedno. Wpadłem w kłopoty i zaryzykowałem, lecz nie uszedłem z tego cało. To moje pożegnanie, szefie. Ten tekst miał przekazać ci, jak bardzo jestem ci wdzięczny za czas spędzony przy twoim boku. Nadałeś mi cel, gdy czułem się stracony. Uratowałeś mnie, James.
Dziękuję ci za to - S.M.

  Moriarty zacisnął mocno palce na kartce, gdy jego spojrzenie padło na inicjały. Cholerny Moran! Jak on śmiał w ogóle tak po prostu umrzeć. Nie zwolnił go ze służby ochrony, aby coś takiego zrobił. Zagryzł wargę do krwi, która mieszając się z łzą spadła na trzymany w jego dłoni świstek papieru. Napoleon Zbrodni nie rozumiał uczuć, jakie go ogarnęły. Starał się złościć, aby odegnać te emocje. Był pewien jednego - nie będzie chciał innego ochroniarza niż Sebastian. Nie ważne, jak bardzo złościł się, że go opuścił.
____________________________
Przyszłam dzisiaj do Was z taką małą miniaturką, całkowicie spontaniczną.