sobota, 19 listopada 2022

Zbłąkany pies

  Księżyc już od długiego czasu wisiał wysoko na niebie. Jego naturalny blask wpadał przez duże okno, oświetlając mahoniowe biurko i postać wypełniającą dokumenty. Światło z zewnątrz właściwie sprawiało, że palące się świece były prawie niepotrzebne. Blada ręka z pędzlem w dłoni dotychczas wręcz automatycznie wypisująca starannym pismem papiery zatrzymała się nagle. Utkwił spojrzenie w zegarze, którego tykanie wydawało się nadzwyczajnie głośne w pogrążonej w nocnej ciszy rezydencji. Dochodziła godzina pierwsza. Kolejny dzień niebawem znów się zacznie. A on czekał, wypełniając nie swoją biurokratyczną robotę. W głębi siebie oczekując jego bezpiecznego powrotu. Właściwie robił to od czasu, gdy zmierzyli się ze sobą, a później po walce z Kurosakim i całym zamieszaniem związanym z Aizenem zastał go w swojej sali szpitalnej. Pamiętał jak wtedy zasugerował mu, że pewnie nie cieszy go fakt jego przeżycia. Naprawdę wtedy uważał, że tak było. W końcu zasłużył na to sobie swoimi działaniami. Nie spodziewał się, że zaprzeczy. Tamta prosta sytuacja w szpitalnym oddziale uświadomiła mu, jak bardzo wartościową osobę przy sobie miał, na którą z całą pewnością nie zasłużył. Był jednak wdzięczny. Tamte wydarzenia pozwoliły mu się nieco otworzyć. Chyba nawet ich relacja miała w sobie coś na kształt przyjaźni, mimo wciąż trzymania się w jakimś stopniu klanowych reguł przez kapitana. Właśnie dlatego teraz siedział i się zamartwiał, gdy powrót z misji jego porucznika się wydłużał i kolejny dzień nie dostawał żadnych informacji na jego temat. Dopytywać się nie zamierzał, bo nigdy wcześniej tego nie robił, więc nie będzie tego zmieniać. Wzbudziłoby to wśród shinigamich niepotrzebne zainteresowanie. Odłożył pędzel i wstał ze swojego miejsca, czując, że dłużej już tu myśląc o tym wszystkim nie usiedzi.      

  Opuścił mury rezydencji ubrany w jasną szatę, pozbawiony szlacheckich spinek, które na co dzień miał we włosach i kapitańskiego haori. Godzina była na tyle późna, że te rzeczy nie były mu teraz do niczego potrzebne. Jeśli kogoś spotka to zapewne będzie taka persona zbyt pijana, aby bardziej kontemplować nad tym jak się prezentuje. Jego nogi mimowolnie poprowadziły go w kierunku bramy, a on jak zwykle starał się w tym czasie zrozumieć samego siebie. Pojąć te emocje, które czuł. Zdążył się już pogodzić z ich występowaniem, bo nie mógł nic na to poradzić. Z początku wydawało mu się to trudne, bo było to zjawisko niezrozumiałe, frustrujące i nowe. Teraz chciał rozszyfrować to zmartwienie. Kłująca czasem obawę, że już nie wróci, którą natychmiast od siebie odsuwał. Nie chciał przyjmować takiego scenariusza do siebie, nawet jeżeli patrząc na ich życie był prawdopodobny. Ufał mu, że wróci do niego cały, nawet jeśli mógłby być nieco poobijany. Nie potrafił wyobrazić sobie sytuacji, gdzie miałby go z resztą oddziału pochować, a później jego miejsce zająłby ktoś inny. Zadziwiało go to nieco, bo przy swoim poprzednim poruczniku nie miał podobnych myśli. Tamten shinigami był mu praktycznie obojętny.

Może to dlatego, że swojego obecnego zastępce bardziej do siebie dopuścił?

Zmarszczył lekko brwi, starając się wyciągnąć od samego siebie odpowiedź na to pytanie. Prawdę, która zapewne nigdy nie ujrzy światła dziennego poza jego świadomością. Byłaby słabością, a one były niedopuszczalne. Uświadomił sobie, jak bardzo się do niego przywiązał. Jak wiele znaczyła jego obecność w jego życiu. W jak dużym stopniu go polubił i jak bardzo zależało mu na tej konkretnej więzi. Był chyba pierwszą od dawna osobą, której obecności u swego boku pragnął. Na swój sposób też się z niej cieszył. Wnioski te były tak zaskakujące i nowe, że zatrzymał się na środku niewielkiego mostku, wbijając w niego lekko zszokowane spojrzenie. 

  W końcu w domu. A przynajmniej to był jeden z tych dni, gdzie powrót do Społeczności Dusz był dla niego, niczym upragnione wakacje. Ludzki świat był miejscem, gdzie zaczął spędzać na misjach wiele czasu, mając miasto Karakura prawie za drugi dom. Jednak zdarzały się chwile, gdzie miał tego miejsca dość, a powrót do życia wśród innych bogów śmierci dawał ukojenie, mimo że wykonywał tu wiele obowiązków. Przerwał swoje rozmyślania, gdy ujrzał znajomą sylwetkę w okolicy mostu. Był jednak trochę za daleko, aby wiedzieć kogo dokładnie zobaczył. Niedługo się pewnie przekona, bo sam zmierzał w tamtym kierunku.

Wreszcie rozpoznał naprzód reiatsu, a później już wyraźniej go widział, choć sam raczej nie został spostrzeżony. Wyglądał na bardzo zamyślonego, choć w momencie, gdy nagle przystanął na środku mostu pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu przyśpieszył kroku, aby znaleźć się zaraz przed nim.

- Kapitanie? Coś się stało? - słowa wyrwały się z jego ust, zanim zdołał nad tym pomyśleć.

Powinien się naprzód wytłumaczyć, dlaczego nie dawał od kilku dni znaku życia, gdzie jego misja powinna już dawno się zakończyć. W zasadzie miał zamiar zmierzyć się z usprawiedliwieniem jutro, ale nie spodziewał się zastania tu swojego przełożonego. Nie był w stanie chcieć się zmyć, gdy ewidentnie go coś trapiło. W innych okolicznościach może by spróbował, nawet jeśli doskonale wiedział, że to nie wyjdzie. 

  Kuchiki nie sądził, że nie jest sam. A tym bardziej nie spodziewał się usłyszeć ten konkretny głos. Przez moment miał miał obawę, że ma omamy słuchowe spowodowane zmęczeniem i nadmiernym roztrząsaniem tematów, w których nie był dobry. Wziął się jednak w garść, starając się przybrać na twarz wyuczoną maskę wręcz nieprzeniknionej neutralności. W momencie kiedy mu się to udało uniósł głowę, spoglądając na stojącego przed nim mężczyznę. Był w stanie skutecznie zamaskować zaskoczenie, jakie odczuł zmieszane z niesamowitą ulgą, że wrócił.

- Renji. Nic się nie stało – postanowił odpowiedzieć wreszcie na zadane mu wcześniej pytanie.

- Na pewno? Wyglądałeś na przejętego czymś. Do tego raczej nie chodzisz na takie nocne wędrówki. - stwierdził, bo nie przekonało go to zapewnienie.

Lekko jednak zdziwiło go to, że wydawał się rozluźnić, gdy go zobaczył. Po części naprawdę wyglądało, jakby jego powrót odsunął to co go trapiło.

- Tak, na pewno – rzucił z lekkim zniecierpliwieniem w tonie – Raczej nie chodzę? A ty skąd o tym możesz wiedzieć? - spytał, nawet nie kryjąc delikatnego zdezorientowania.

- No tak. Wyczułbym chociażby podczas mojej warty, gdybyś urządzał sobie takie spacery – stwierdził, bo jednak nocą, gdy większość śpi było łatwiej o rozróżnienie konkretnej energii duchowej, która wskazywała na to, że dana osoba nie spała.

Nie spodziewał się, by tak zwracał uwagę na jego reiatsu. Z drugiej strony przez moment zrobiło mu się z tego powodu miło.

- Rozumiem. Masz rację, po prostu dziś musiałem się przewietrzyć – uznał, spoglądając na niego uważnie. - Jednak będę już wracał – dodał, bo już nie miał powodów do wędrówek z winy dręczących go zmartwień.

- Odprowadzę cię – stwierdził, a skoro Kuchiki nie zaoponował, to zaraz udał się z nim w kierunku rezydencji.

Drogę przebyli w ciszy, przerywaną tylko przez świerszcze lub inne dźwięki natury. Nie było w niej jednak nic niezręcznego. Zatrzymał się przed schodami prowadzącymi do drzwi wejściowych.

Byakuya wszedł po nich, zatrzymując na szczycie.

- Dobranoc, poruczniku – odezwał się, zerkając na niego. - Rano będziesz musiał mi trochę rzeczy wyjaśnić – dodał, aby nie myślał sobie, że jego nieporuszanie tego tematu związane jest z zapomnieniem albo odpuszczeniem.

- Dobranoc, kapitanie – odpowiedział i na jego kolejne słowa zareagował dźwiękiem pełnym zawodu. - A mogę się chociaż wyspać? By złożyć bardzo dobre wyjaśnienia? - spytał po części żartując, choć faktycznie chciał móc trochę pospać.

Do tego coś czuł podskórnie, że naprawdę przyda mu się dobre wytłumaczenie.

- No niech ci będzie – zgodził się, pozwalając sobie na lekką nutę załamania i rozbawienia w głosie.

Odwrócił się w kierunku drzwi i postąpił kilka kroków, gdy nagle się zatrzymał.

- Renji – zaczął, rzucając mu spojrzenie przez ramię, gdy ten odwrócił się w jego kierunku. - Witaj w domu – dokończył, sięgając dłonią do klamki.

Porucznika w pierwszej chwili zaskoczyły te słowa, ale jednocześnie uszczęśliwiły.

- Wróciłem, kapitanie – rzucił, zanim drzwi zamknęły się za Kuchikim, na którego ustach przez moment zamajaczył delikatny uśmiech.

Ruszył do baraków szóstego oddziału z myślą, że to właśnie tutaj jest jego prawdziwy dom.


 

wtorek, 30 sierpnia 2022

Wspólny skandal

Witajcie!

Jest to starsze opowiadanie, które napisałam parę lat temu, ale byłam za leniwa, aby je wrzucić w całości z winy jego objętości. Także pojawi się w częściach, ale ilu konkretnie, to nie wiem. 

 _____________________________________________________

  Napoleon Zbrodni był uznawany za martwego. Żył w spokoju i pełnej sielance, na tyle na ile mogłoby stać kogoś takiego jak on. Zero wiadomości z błaganiem o załatwienie ojca dla spadku, nielegalnego przerzutu za granicę lub też pomocy przy krwawej zemście. Cisza i spokój, choć wiedział doskonale, że zlecenia po jego rzekomej śmierci wciąż napływały. Nie czytał ich jednak, bo za bardzo kusiły go do powrotu, a ten nie był jeszcze potrzebny. Sytuacja zmieniła się, gdy zaczął się już w tej utopii naprawdę nudzić. Kilka lat spokoju zdecydowanie mu wystarczyło. Zastanawiał się nad możliwością powrotu, trafiając na forum, gdzie ludzie snuli insynuacje na różne tematy. Niezmiernie żywy był tam temat jego śmierci i zmartwychwstania Sherlocka. Widząc, że to może być dłuższa lektura poszedł sobie zrobić herbaty, zastanawiając się przy tym co ludzie mogli wymyślić, podsycając przy tym własną ciekawość. Wrócił do salonu, siadając na kanapie i odstawiając kubek na stolik. Kliknął w interesujący go nagłówek i zaczął czytać. Spędził noc na studiowaniu różnych domysłów. Praktycznie godzinę śmiał się z niektórych absurdalnych rzeczy, jakie internauci wymyślili. Jeden z pomysłów przypadł mu do gustu, a był trochę szalony, więc idealny do zabicia nudy.

  Sięgnął po telefon i wystukał wiadomość do Sherlocka z prośbą o spotkanie za dwie godziny na dachu szpitala. Zabawne. Zacząć w miejscu, gdzie oboje skończyli. Podniósł się i poszedł przygotować na spotkanie z Holmesem. Krzątał się po mieszkaniu, wysyłając wiadomości do ludzi z siatki. Uprzedził Morana, aby na to spotkanie był w gotowości, jeżeli istniałoby jakiekolwiek zagrożenie. Nie wierzył, żeby miał zostać wydany, lecz zabezpieczenie w postaci snajpera to mimo wszystko i tak dobry pomysł. Później czekał, aż Sebastian po niego przyjedzie. Gdy w końcu przyjechał to wysiadł, aby otworzyć mu drzwi od strony pasażera i wrócić za kierownicę. Nie pytał o nic swojego szefa, choć Moriarty czuł, że go skręca z ciekawości. Zwykle mu podawał więcej swoich planów związanych z misją. Tym razem tak nie było. Przed dotarciem na miejsce kryminalny konsultant ustalił kiedy miałby reagować jedynie. W innym wypadku miał obserwować i oceniać sytuację. W końcu zatrzymali się na miejscu i rozdzielili. Moran poszedł znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce do obserwacji i rozłożenia sprzętu.

Jim spokojnie poszedł na dach, będąc wciąż jednak przez czasem. Zaskoczyło go więc to, że tym razem Sherlock na niego już czekał.

- Tęskniłeś? - zapytał wręcz melodyjnie.

Detektyw spojrzał na niego.

- A powinienem? - zapytał, lecz kryminalny konsultant w odpowiedzi jedynie uśmiechnął się kącikami ust, podchodząc bliżej. Minął go jednak i stanął bliżej krawędzi dachu. Patrzył chwilę w przestrzeń, milcząc.

Holmes nie popędzał, chociaż chciałby już wiedzieć. Jego arcywróg wrócił i miał zamiar odpędzić szare obłoki spowite nudą. W końcu ten mężczyzna nie dałby mu prostej sprawy. Dostając to zaproszenie poczuł nagły napływ energii, której mu brakowało od jakiegoś czasu. Przyleciał tu, niczym podekscytowany szczeniak, dawał mu się na tacy, a jeszcze musiał czekać. Ten świat jest okrutny, a jego towarzysz pewnie miał z niego niezły ubaw. 

W końcu Moriarty odwrócił się w jego stronę, mając nieodgadniony wyraz twarzy, co zainteresowało Holmesa. Cokolwiek chciał mu zaproponować, całym sobą podsycał jego ciekawość, robiąc z tego jakąś pokręconą tajemnicą, mimo że był tu po to, aby mu powiedzieć. Tak przynajmniej myślał, bo jaki inaczej sens miałoby przebywanie tutaj? Żaden, aczkolwiek po tym człowieku mógł się spodziewać dosłownie wszystkiego. Równie dobrze, przychodząc tu naiwnie kierowany instynktem, chcąc rozrywki na poziomie mógł wydać na siebie wyrok śmierci. Było by to jednak zbyt proste jak na tego pająka. Ciąg jego myśli został nagle przerwany wypowiedzianymi przez jego towarzysza słowami:

- Słyszałeś kiedyś, co ludzie myślą o naszym pięknym upozorowaniu śmierci? - zapytał, ale uniósł dłoń, gdy detektyw miał zamiar udzielić odpowiedzi. - Wiem, że nie. Może coś słyszałeś, ale nigdy cię nie zainteresowały. Mnie pewnie też by to umknęło, ale nawet martwi czasem się nudzą – uznał, wzruszając lekko ramionami.

Sherlock zmrużył oczy. Nie rozumiał, co poruszenie tego tematu miało na celu.

- Do czego zmierzasz? Co to ma za znaczenie? - wyraził na głos swoje wątpliwości, powoli zaczynając się zastanawiać czy to spotkanie na pewno sam na sam, a może Moriarty zdołał oszaleć, będąc w ukryciu.

Napoleon Zbrodni spojrzał na niego z politowaniem.

- Przestań myśleć – rzucił ostrym tonem, który jednak nie był tak nieprzyjemny, gdy pozwolił mu odebrać telefon przy ich pierwszym oficjalnym spotkaniu na basenie.

To nie sprawiło, że ten sposób wypowiedzi na niego nie zadziałał, bo jego ciało mimowolnie się spięło. Co musieli czuć współpracownicy tego mężczyzny, skoro nawet na niego wywierał taki wpływ? Miał się zacząć nad tym rozwodzić, ale przypomniał sobie czego dotyczyło uniesienie jego towarzysza. Skupił na nim swoje zainteresowanie. Igrał z ogniem i wiedział kiedy nie powinien kusić losu, aby nie stało się coś złego.

Geniusz zbrodni przypatrywał mu się tą chwilę w skupieniu, a gdy uwaga detektywa wróciła do niego, rysy jego twarzy wygładziły się, w wyrazie niemego zadowolenia z takiego obrotu sprawy.

- Wracając, gdybyś się skupił, to mógłbyś na to wpaść. Powiedziałem ci, ale czy słuchałeś? - ostatnie zdanie wypowiedział śpiewnym tonem, uśmiechając się jak wariat, którym zdecydowanie był. No i w dodatku nieleczony. Gdyby go ktoś chciał przebadać to poddałby się próbie leczenia dla rozrywki.

- Dobra. Nie słuchałem cię na tyle uważnie, aby pojąć do czego zmierzasz – przyznał z dość ciężkim sercem, ale na zewnątrz próbował tego nie okazywać. Nienawidził przyznawać się do niewiedzy, a zwłaszcza przed swoim nemezis. Nie pozostawiono mu jednak wyboru, bo naprawdę nie miał pojęcia do czego on zmierza.

- Spodobała mi się jedna teoria, gdzie zniknęliśmy niczym kochankowie, połączyliśmy siły, a później ujawniliśmy doprowadzając do skandalu! - wykrzyknął, rozkładając ręce na boki i okręcając wokół własnej osi.

Sherlock patrzył na niego w totalnym szoku. Nie spodziewał się, aby geniusz zbrodni wpadł na coś tak niedorzecznego. Najgorszym było dla niego to, że nie rozumiał celu jakim mógł mieć ten pomysł. Musiał mieć inne znaczenie, pomijając zwykłą chęć zabicia nudy oraz wywołanie szumu. Nie był w stanie się doszukać tej drugiej strony monety i na tym skupić, bo gdzieś w zakamarkach jego umysłu ten pomysł wydawał mu się kuszący. 

  Całą te sytuacją zza okrągłego szkła celownika obserwował snajper, będący na swojej pozycji przeciwległego budynku. Przyglądał im się uważnie i widząc rozemocjonowanego szefa, którego do tego stanu potrafił doprowadzić tylko detektyw poczuł przypływ złości. Miał ochotę go za to zdjąć. Nawet przez moment przesunął celownik na jego głowę, ale zrezygnował. Był to dziwny rodzaj zazdrości, ale nic nie mógł poradzić. Był ze swoim szefem długo, przez co przywiązał się do niego, wiedząc, że to dosyć niezdrowe. Czuł się odsunięty na bok i niepotrzebny, gdy tylko pojawiał się Holmes. Nie chciał być dla niego jak detektyw, ale miał wrażenie bycia zwyczajnym, nudnym. Nie miał zamiaru taki być dla szefa, przez co tym bardziej miał ochotę oddać strzał, zwłaszcza, gdy zobaczył jak jego przełożony pocałował go w skroń, mówiąc coś i udał do wyjścia zostawiając Sherlocka samego.

Snajper nie ruszył się tylko zerknął na telefon, czekając na możliwość zejścia z pozycji. Spoglądał na wciąż totalnie zszokowanego całym zajściem detektywa. Zaczął być nawet ciekawy, co Moriarty wymyślił, doprowadzając go do takiego stanu. Usłyszał cichy dźwięk telefonu i odczytał wiadomość, w której kazał mu się zbierać. Schował urządzenie do kieszeni i sprawnie poskładał karabin, wychodząc niedługo potem z budynku. Spojrzał na Jima, który opierał się o samochód i otworzył go. Jego szef wsiadł, a on zapakował swój sprzęt do bagażnika. W końcu wsiadł za kierownicę, a chwilę później odjechali. Moran starał się nie być dociekliwy, ale nie mógł powstrzymać się przed jednym zapytaniem.

- Jak poszło? - zagadnął, patrząc na drogę i udając, że wcale go szczególnie to nie interesuje.

- Wyśmienicie.

  Sherlock długo jeszcze siedział na dachu, choć Moriarty już dawno go opuścił. Wreszcie podniósł się, otrzepał płaszcz i wyszedł z dachu, a następnie z budynku. Postanowił wrócić na Baker Street pieszo, rozmyślając o tym, co zaproponował mu Jim. Początkowo wydawało mu się to niepojęte i bezcelowe, nie rozumiał zamiaru, w jakim miałby to robić. Powoli jego opory zaczynały topnieć, przez co zaczął nawet rozważać taką zabawę. Nawet zignorował fakt, że Mycroft będzie wściekły i przez jakiś czas świat będzie myślał, że ich dwójka współpracowała. To był jednak dobry pomysł by zwrócić na siebie uwagę i zdobyć interesujące sprawy. Wyjść z cienia, w którym obydwoje siedzieli. Zatrzymał się pod drzwiami mieszkania, wyciągając telefon z kieszeni płaszcza. Po chwili zaczął wystukiwać wiadomość; Zgadzam się na nasz mały skandal. Kiedy zaczynamy zabawę? - napisał i chwilę później wszedł do swojego domu.

Jim siedział przed laptopem i odpisywał klientom, popijając przy tym herbatę. Sięgnął po telefon, gdy ten się rozwibrował i odczytał wiadomość od detektywa. Uśmiechnął się pod nosem.

Niedługo. Czekaj, aż odezwę się w sprawie szczegółów.

Po wysłaniu wiadomości odłożył komórkę i spojrzał na Sebastiana, który wyszedł z pokoju.

- Idę pobiegać – rzucił, a później opuścił ich lokum, zaś Jim wrócił do zajmowania się zleceniami, rozmyślając przy tym o zszokowaniu świata wraz z Sherlockiem. A miał na to bardzo wiele pomysłów. Nie mógł się doczekać, kiedy wybierze jeden z nich i zabiorą się za realizację.

 

piątek, 8 lipca 2022

Postanowienie

 Witajcie! 

Oto druga część napisanego przeze mnie ,,Kamienia'' z perspektywy Hashiramy

_____________________________________________________

 „Ale się z nim przyjaźnisz, dlaczego?

- Ponieważ każdy kogoś potrzebuje. I myślę, że jest jeszcze dla niego nadzieja. Wierzę, że stanie w końcu na nogi, jeśli upłynie wystarczająco dużo czasu. No i gdy będzie miał właściwą motywację

  Spoglądał na te słowa siedząc na drewnianych schodach przed swoją rezydencją rodową. Zabawne, że w te dość przyjemną ciepłą i muskaną chłodnym wiatrem noc, czytając książkę z różnymi cytatami i fragmentami książek natknął się na rzeczy, które przywołują wspomnienia i emocje. Uczucia, które powinien trzymać na uwięzi i z daleka, lecz nie potrafił. Patrząc na ten cytat uważał go za naprawdę adekwatny. Każdy kogoś potrzebuje.

No właśnie. A Madara był można uznać, że sam. Izuna nie żył. Osoba, która była najbliższa jego sercu. Osobiście ubolewał nad tą jego stratą, a fakt kto do jego śmierci się przyczynił też go mierził. Wiedział, że Tobirama nie planował najpewniej pozbawiać go życia, bo po tamtej walce, gdy znów ich rody stanęły naprzeciwko siebie zapytał, gdzie on jest. Znał go na tyle, aby zorientować się o jego szczerej ciekawości i nieświadomości do czego się przyczynił. To go nie tłumaczyło, ale Hashirama wciąż miał wiarę, że ta rana się zasklepi i zrealizują swoje marzenie. W końcu podadzą sobie dłonie i nastanie upragniony pokój. Chciałby tylko znaleźć dla niego właściwą motywację do tej przemiany. Obecnie jednak stawiał na danie mu czasu, aby przebolał tą stratę i się pogodził.

A przynajmniej miał nadzieję, że się oswoi z tym i nie wpadnie w podstępne sidła szaleństwa.

,,Przyjaźń to rzecz dziwna. Podczas gdy w miłości mówimy o miłości, między prawdziwymi przyjaciółmi nie mówi się o przyjaźni. Przyjaźń czynimy, nie nazywając jej, ani jej nie komentując.”

  Widząc te wyrażenie nie mógł się nie uśmiechnąć. Przypominało mu o wspólnych treningach, rywalizacji w rzucaniu kaczek lub wyścigach w wspinaniu się. Dawno nie złapał go podobny przypływ nostalgii. Tęsknota za ich wspólnymi, szczęśliwymi dniami wśród wojennej rzeczywistości. Miał ochotę aż, żeby ktoś przypadkiem podrzucił mu wehikuł czasu i pozwolił mu się do tamtego okresu cofnąć. Może przy okazji spróbowałby coś naprawić, jakoś zapobiec rozłamowi w ich przyjaźni, który trwał po dziś dzień. Przewrócił kolejną stronę, zastanawiając się przy tym co jeszcze może tutaj inspirującego lub też dobijającego znaleźć.

Uczyń dar ze swej słabości, bo czasem człowiek nie ma nic, prócz garści nieudanych przedsięwzięć.

  Ten zwrot akurat nawet wydawał mu się pocieszający. W końcu każdego razu, gdy znowu przed nim stawał i patrzył w te onyksowe tęczówki przepełnione smutkiem, bólem, gniewem i głęboką rozpaczą oraz jeszcze wieloma innymi emocjami, których nie był w stanie rozróżnić i wyłapać. Czuł się wtedy okropnie słaby. Bezużyteczny, bo chociaż pragnął mu w tych zmaganiach ulżyć to nie miał do tego prawa. Nie był tego nawet godny. Już nawet nie myślał o fakcie, że byli wrogami. W zasadzie nie zasługiwał na to, aby wciąż walczyć o tą dawniej ich łącząca więź. A jednak nie potrafił z niego zrezygnować. Dalej uparcie pragnął do niego dotrzeć. Móc mieć tą szansę, aby znowu mogli się wspólnie śmiać. Poza tym egoistycznym pragnieniem nie miał dla niego nic. Nie jest w stanie przecież przywrócić zmarłych do życia.

Czy wiesz, mała ćmo, że to, co przed sobą widzisz, to jest płomień?

  Przesunął wzrokiem po tych słowach, a następnie uniósł głowę, spoglądając na okrągłą, bijąca jasnym blaskiem tarczę księżyca. Prawdopodobnie wiedział. Jego obecny stan był, niczym nieokrzesany płomień silny i niszczycielski. Ten żywioł zdecydowanie pasował do Uchihów. A on był taką ćmą, naiwną, która pozwalała się przypalać, bo pozostało mu albo pozwolić się spalić lub zapanować nad tym żywiołem. Nie wiedział jeszcze jak to uczyni. Zamierzał do tego jednak dążyć. W końcu tak naprawdę nie był jego motywacją klan umęczony wieloletnim przelewaniem krwi. Nie ofiara z jego młodszych braci. Liczył się dla niego Madara, którego chciał ocalić i chociaż trochę mu zadośćuczynić krzywdy jakiej doznał. Pragnął odzyskać przyjaciela, a jednocześnie zabrać go z niebezpiecznej ścieżki, na którą trafiają ludzie nie mający już nic do stracenia.

Zdecydował.

Nie podda się.

Będzie wciąż walczył dla nich o możliwość lepszego jutra. Zresztą tylko on mógł go dać radę spróbować uratować. Kiedyś dopnie swego, bo będzie do tego dążył wszelkimi dostępnymi środkami do samego końca.

Zamknął z hukiem trzymaną w rękach książkę i podniósł się z miejsca, uśmiechając lekko pod nosem. Przepełniony nową siłą i nadzieją wszedł do rezydencji.

Był przyjacielem, który zmieni się we wroga, aby pozostać przyjacielem.



sobota, 25 czerwca 2022

Utracony świat

 Witajcie!

Powracam do Was po małej przerwie z nadzieją, że będę częściej coś zarówno wrzucać jak i pisać. A na pewno będę się starać. Poniższy tekst jest inspirowany mangą, więc jak ktoś nie czytał to uprzedzam, że w arcu, na którym obecnie się skończył Bleach tego nie ma. Uprzedzam, jeśli ktoś nie lubi spoilerów, bo mógłby faktycznie się paru nowych rzeczy dowiedzieć. W tym roku jednak Bleach wraca, więc nie mogę się doczekać jak to będzie wszystko wyglądać, ktoś też nie może się doczekać tak jak ja? 

_____________________________________________________

   Nigdy nie sądził, że kiedykolwiek doświadczy takiego uczucia pustki. Nie miał wcześniej okazji, aby przetrawić stratę jakiej doświadczył w ostatniej wojnie. Baraki pierwszego oddziału, które zwykle kojarzyły mu się, oprócz kapitańskich zebrań z dostawaniem opieprzu od dziadka Yamamoto. Jego jednak już tu nie było, a mimo wszystko to miejsce dla Kyoraku było nim przesiąknięte. Teraz należało do niego i wiedział już wcześniej, że kiedyś ten dzień nadejdzie, ale trudno było mu przywyknąć. Nawet Nanao nie była w stanie nic zdziałać, choć widział, że próbowała. Miał nadzieję, że tylko potrzebował czasu na pogodzenie się z tym z czego został przez los ograbiony. Chwycił ukrytą przed swoją porucznik butelkę sake i opuścił baraki pierwszego oddziału. 

  Niedługo potem przemierzał spowity ciszą cmentarz, na którym jak zwykle było chłodniej niż na uliczkach Soul Socienty, choć dzień był ciepły i słoneczny. Miejsce leżących tu wojowników jednak chyba rządziło się swoimi prawami. Usiadł na ławeczce przed nagrobkiem z wypisanym imieniem i nazwiskiem, tak przez lata mu bliskim i szczególnym.

Otworzył butelkę i pociągnął porządny łyk z gwinta. Nie potrafił za długo usiedzieć w tym miejscu na trzeźwo, choć próbował. Będzie musiał mu ten nietakt wybaczyć.

Wyobraźnia podsunęła mu obraz Juushiro i jego potencjalną reakcję na to. Poczuł się, jakby był tu tuż przed nim. Słyszał rozbawienie w jego głosie, a bladą twarz okalaną białymi włosami rozświetlał promienny uśmiech. Psikus umysłu jednak szybko znikł, pozostawiając go na powrót w towarzystwie kamiennego nagrobka. Zaczął snuć opowieści co ciekawego działo się w Społeczności Dusz i mówił o swoich planach związanych z kwestią różnych problemów Seretei.

Prowadząc ten monolog wprawiał się w coraz większy stan upojenia alkoholowego. Było mu źle. Odkąd ich stracił nie było dnia, aby nie pożerało go poczucie winy, że temu nie zapobiegł. Był wściekły na siebie, że nie mógł nawet powstrzymać Ukitake przed jego decyzją. Nie usprawiedliwiał go nawet element zaskoczenia tym, co on miał zamiar uczynić. Był wtedy w stanie jednie werbalnie wyrazić swój sprzeciw i wyciągnąć w jego kierunku dłoń. Teraz pozostało mu cierpienie, uczucie pustki i wyrzuty sumienia. A do tego okropna tęsknota wypalająca mu serce.

  Ukitake nigdy nie podejrzewał, że to miejsce czeka go po śmierci. Z drugiej strony wciąż istniał i miał jakiś cel. Więźniowie tutaj zdecydowanie posiadali jakąś wiedzę, której on jeszcze nie odkrył. Odkąd tu przybyli tutejsi mieszkańcy starali się ukrywać atmosferę oczekiwania, ale czasem rozluźniali się na chwilę i potrafił ją dostrzec, gdy myśleli naiwnie, że nikt nie patrzy. Martwiła go ta kwestia. Zastanawiał się jak ma się Soul Socienty. Jak trzyma się Kyoraku nad którego kwestią zastanawiał się codziennie. Wiedział jaki on jest i naprawdę martwiło go, co mógł odczuwać. Pozostało mu jednak pokładać wiarę w jego małą pomocnik, że gdy będzie trzeba to zaopiekuje się nim. Nie łudził się w końcu, że Shunsui nie przeżywa tego wszystkiego. Mógł być kapitanem dowódcą, ale za tym dobrodusznym, leniwym uśmiechem kryła się delikatna i bardzo wrażliwa dusza. Jednocześnie brakowało mu jego towarzystwa i wymówek, dlaczego nie minęło nawet południe, a on już jest w stanie wskazującym, gdy przydałby się trzeźwy. Westchnął cicho. Chciałby go móc znów zobaczyć.

- Ukitake-san – usłyszał za sobą spokojny, choć często potrafiący nie jedną osobę wprawić w przerażenie głos.

Sam poczuł zgrozę, ale nie miało to nic wspólnego z tonem jego towarzyszki. Po prostu uderzyło go złe przeczucie.

- Co się stało, Yachiru? - spytał, lekko marszcząc brwi i mierząc uważnym spojrzeniem dawną pierwszą Kenpachi.

- Nie jestem pewna co się dzieje, ale Szayel i kilku innych Arrancarów uciekło z Piekła – wyjaśniła, choć nawet ona nie miała pojęcia co zdestabilizowało to miejsce.

- Zaprowadź mnie tam – nakazał i zaraz wspólnie przemierzali piekielne czeluście.

Miał nadzieję, że zdąży na czas i nic złego nie zdoła się wydarzyć. W miejscu, gdzie tamci zniknęli faktycznie można było się wymknąć. Zabrał się za wyszukiwanie ich, każąc wcześniej Retsu by go ubezpieczała.

- Myślę, że będziecie mieć okazję się jeszcze spotkać – usłyszał za plecami komentarz Nanao.

Odwrócił zaskoczony głowę w jej kierunku. Nie był pewien, co go bardziej dziwiło – jej słowa czy to jak dobrze się do niego zakradła.

- Dlaczego? - zapytał, przerywając opowieść do nagrobka na temat tego jak się mają karpie w dawnej rezydencji Ukitake.

Shunsui zaczął się nimi zajmować, bo wiedział jak przyjaciel lubił te ryby. Pomagały mu usiedzieć w miejscu, gdy jego stan zdrowia się pogarszał. Jemu teraz też pomagały.

- Pojawiło się w świecie ludzi kilkoro piekielnych więźniów. Jednym z nich był Szayelaporro Granz. Porucznik Abarai zaraportował, że ten Arrancar został przebity przez ogromne Sougyo no Kotowari i wciągnięty na powrót do Piekła – wyjaśniła.

Zamrugał, nie kryjąc zaskoczenia na swojej twarzy. Jednocześnie wizja możliwości ponownego spotkania napełniła go radością, nawet jeśli na horyzoncie malowały się kłopoty.

Podniósł się z ławki i ruszył w kierunku wyjścia z cmentarza.

- Myślę, że mam trochę pytań do Renjiego – rzucił do Nanao i po raz pierwszy od dłuższego czasu z prawdziwą radością w oczach się uśmiechnął.

 

środa, 11 maja 2022

Na zawsze

 Witajcie!

Czas na kolejnego shota z Bleacha. Nawiązuje tu lekko do mangi, więc uprzedzam wszystkie niewinne osoby, które nie miały z nią styczności i boją się spoilerów. 

_________________________________

- Isane, Hanataro, nie możecie pozwolić mu umrzeć! - słyszał lekko niewyraźny głos Madarame.

Jak bardzo musiał beznadziejnie wyglądać, skoro aż porucznik się o niego martwił?

  Uchylił powieki, które wydawały się ważyć z tonę. Miał nad sobą kapitan Kotetsu i tego drugiego, którego imienia nigdy nie potrafił zapamiętać.

- Dorwałem go? - zwrócił się do Ikkaku, mając nieco zachrypnięty i osłabiony głos, co go nieco zaskoczyło.

- Kapitanie Zaraki nie powinien pan nic mówić. Pański stan jest ciężki – upomniała go Isane.

Widział jednak na twarzy medyków zbyt duży wysiłek, aby nie domyślić się swoich szans. Zresztą jego obecne samopoczucie też wiele mu podpowiadało.

- Tak dorwałeś go, kapitanie – potwierdził, stojący przy Ikkaku Yumichika i wskazał kierunek, gdzie leżał jego przeciwnik. Chwilę później zbliżył się do swojego kapitana wraz z porucznikiem jedenastego oddziału. Kenpachi spojrzał we wskazaną mu przez trzeciego oficera stronę. Faktycznie leżał tam jego martwy przeciwnik. Splunął w bok krwią, która zebrała mu się w ustach, krzywiąc lekko. Wrócił zaraz zainteresowaniem do będących przy nich shingamich.

- To była dobra walka – stwierdził z wyraźną satysfakcją w głosie.

To była prawda. Mierząc się z tym człowiekiem bawił się przednio.

- Ikkaku, Yumichika, zajmijcie się dobrze oddziałem – rzucił, uśmiechając się.

Ayasegawa mimo smutku w oczach wydawał się pogodzony z tym, co miało nastąpić. Inaczej było z jego wieloletnim towarzyszem.

- Kapitanie, nie mów tak! Nie możesz nas tak zostawić. Nie ma nikogo, kto mógłby cię zastąpić! - wykrzyczał, czując się nieco spanikowany Madarame.

Nie tak wyobrażał to sobie przez lata. To on miał walczyć, a w końcu umrzeć u boku Kenpachiego. Nie miało być na odwrót. Nie zgadzał się na taką rzeczywistość. Przerażała go, jak opuszczenie dziecka przez ukochanego rodzica.

- Jasne, że jest. Ty. Właśnie dlatego mnie dobijesz. Nie jest to może na oczach całego oddziału, ale może przymknął na to oko. Sądzę też, że osoba z powodu której tak też oddział funkcjonuje by się nie obraziła – stwierdził, mając na myśli pierwszą Kenpachi.

- Nie mógłbym – zaczął Ikkaku, kręcąc głową, ale mu przerwano.

- To nie jest prośba, poruczniku. Będzie to mój ostatni rozkaz – stwierdził i spojrzał na Isane, na której twarzy odmalowywał się wysiłek jaki podejmowała w walce ze śmiercią. - Retsu byłaby z ciebie dumna – rzucił luźną myśl jaka mu przeszła przez głowę, gdy na nią tak patrzył. 

Jej upór był godny podziwu. Był świadomy, że dzięki niej mógł do nich mówić.

- Myślę, że dużo mi brakuje, aby mogłaby taka ze mnie być, ale dziękuję – odpowiedziała uśmiechając się ciepło, choć z trudem powstrzymywała się przed tym, aby jej głos się nie załamał.

Pierwszy raz od dawna miała ochotę się rozpłakać. Dlaczego tak bardzo bolała ją utrata tego człowieka? Ich nic nie łączyło, oprócz jej dawnej kapitan dla której ten mężczyzna był cenny.

Może właśnie dlatego świadomość, że nie mogła go uratować była tak bolesna. Czuła się jak na początku swojej medycznej drogi, gdy pomimo jej starań pacjent zginął jej na rękach. Pamiętała ten dzień, jakby wydarzył się wczoraj.

- Nie jest ci daleko. Stałaś się do niej bardzo podobna – przyznał, aby znów pozbyć się krwi zbierającej się mu w ustach. - Wystarczy jednak już tej walki. Chcę, żebyście odstąpili od ratowania mnie. Przyszedł czas, żebym do niej dołączył – stwierdził, spoglądając na niebo.

Isane niechętnie odsunęła od niego dłonie, które do tej pory okalało lecznicze kido i spojrzała na Madarame.

- Zrób to – wykrztusił z trudem Kenpachi, który chwilę potem zaczął się krztusić własną krwią.

Ikkaku na nogach jak z waty podszedł do leżącego na ziemi kapitana, wyciągając miecz.

- Żegnaj, kapitanie – z tymi słowami opuścił oręż, który zatopił swoje ostrze w jego sercu, lecz zanim to zrobił Zaraki się uśmiechnął. Z takim grymasem zastygniętym na ustach zakończył swój żywot.

Cała czwórka towarzyszących mu w ostatnich chwilach shinigamich była świadoma, że był prawdziwie szczęśliwy.

   W końcu mógł zostawić im przyszłość i wrócić do swojej ukochanej. Gdzie będą mogli znowu cieszyć się walką i sobą. Unohana też zginęła ze szczerym uśmiechem na ustach, w ramionach tej samej osoby, którą ona teraz żegnała. Położyła dłoń na plecach załamanego Ikkaku. Wiedziała, że będzie potrzebował czasu, aby się z tym pogodzić, ale przecież nie był w tym sam.

- Myślę, że powinniśmy go z nią pochować – stwierdziła cicho, choć była w tym niewypowiedziana prośba, aby tak zrobić.

- Zgadzam się – wypowiedział to z trudem, wyjmując miecz z ciała swojego kapitana.

On tak samo jak Kotetsu był świadom, że ta dwójka chciała być razem. Na zawsze.

Nie mieli prawa im tego zabronić.

Z tą myślą zaakceptował powierzoną mu przez Zarakiego wolę biorąc ją w swoje ręce, zdejmując haori Kenpachiego i zakładając na siebie.

sobota, 30 kwietnia 2022

Operacja

- Jak masz na imię? - powtórzył chyba po raz setny tego dnia Madara.

W odpowiedzi dostał jedynie wsadzenie dzioba pomiędzy kraty i rozwarcie go przez papugę. Wyglądało to trochę tak, jakby ptak się z niego w tamtym momencie nabijał.

- Nie ma smakołyka za nieudzielanie prawidłowej odpowiedzi – zwracał się dalej do swojego opierzonego pupila, jakby to miało pomóc mu w nauczeniu go mowy.

- Idiota! Idiota! - zaskrzeczała papuga na to.

- Tego słowa to się szybko nauczyłeś – stwierdził, powoli tracąc do tego cierpliwość.

Chociaż jak ptak reagował w taki sposób na Hashiramę, to było zabawne. Zresztą z myślą, aby mu tak dopiec nauczył swojego ptaka tego słowa. Biedny pożałował wtedy, że Uchiha już nie jest dzieckiem. 

  Zetsu prowadził ich jakimś cholernym lasem i jashinista już miał tego dosyć.

- Kakuzu! Przypomnij mi, dlaczego my tu jesteśmy – zamarudził siwowłosy, odczepiając nogawkę spodni od gałęzi przeklętego krzaka.

- Zamknij się – odparł jakże miło jego partner, nie kryjąc swojej irytacji. Najgorszym było to, że nie mógł tego zrzędzącego fanatyka religijnego zabić.

- Daleko jeszcze? - Hidan nie poddawał się w zadawaniu najgłupszych pytań świata.

Przewodniczący im szpieg organizacji, który uwielbiał gadać ze sobą i niekoniecznie mający miłe swoje ,,drugie ja’’ dotychczas był ciągle milczący.

Skarbnika organizacji nawet to zaczęło niepokoić, bo mógł przysiąc, że to on miał największe pokłady cierpliwości do tego maniaka modlitw nad trupami. Na swój sposób nawet przywykł, jeśli chodziło o to dziecinne jęczenie. W końcu był zmuszony spędzać z nim stanowczo zbyt dużo czasu.

- No hej, powiedz mi ktoś w końcu ile jeszcze będziemy przez te krzaczory leźć?! - Hidan podniósł tym razem głos, mając dość bycia całkowicie ignorowanym.

Zetsu zatrzymał się tak nagle, że Kakuzu omal na niego nie wpadł z całym impetem.

- To misja infiltracyjna. Mógłbyś się łaskawie zamknąć, a nie drzeć się, żeby nam się wojsko na głowę zwaliło? - warknął zirytowany.

Hidan już miał ochotę otworzyć usta i odpyskować, ale został uciszony przez dłoń Kakuzu.

Dłuższy moment mamrotał coś niewyraźnie i szamotał się przy tym jak opętany.

- Zamknij się i uspokój. Stawiać czoła całej armii przez ciebie i twoją rozwrzeszczaną gębę nie zamierzam. To nieopłacalne – stwierdził, a chwilę później został w odpowiedzi ugryziony.

- Ty cholerny gnojku – wkurzony skarbnik już miał się odwdzięczyć, ale wybuchy dochodzące z poligonu skutecznie mu przypomniały, że nie mają czasu na takie zabawy.

- Skończyliście już, kombinacjo zombie? - Zetsu wydawał się ich zachowaniem znudzony.

Kakuzu wyrwał swoją dłoń spomiędzy zębów swojego towarzysza, który uznał to za swoje zwycięstwo.

- Szkoda, że byłeś na tyle ostrożny i nie dałeś mi się wgryźć dając posmakować twojej krwi.

- Zabiję cię, ty cholerna laleczko vodoo – obiecał, zaciskając przy tym dłonie w pięści.

- Oh, Kakuzu! Daj spokój! Dobrze wiesz, że nie możesz.

Po tych słowach ucichli i ruszyli dalej, nie odzywając do siebie.

  Itachi był z pewnością najgorszym kierowcą na świecie. Deidara dotychczas sądził, że to jego partner jest rudowłosym diabłem drogowym. Żałował teraz dogłębnie każdej chwili, gdy karcił jego styl jazdy. Obecnie modlił się w duchu, aby nie wyjechali w jakieś drzewo zwłaszcza, że ten właśnie zjechał z wyjeżdżonej leśnej drogi i żłobił własną. Terenowy samochód co rusz podskakiwał na wybojach, a blondyn martwił się o stan podwozia. Miał nadzieję, że nie zgubią go po drodze, choć czuł się, niczym w jakiś filmach akcji. Nie wątpił jednak, że jak tam samochód, mimo dostania znaczących obrażeń podczas pościgów, strzelanin i wybuchów jest w stanie wyjść z opresji i dalej przeć naprzód, to w rzeczywistości tak pięknie nie będzie. Wolałby już grać w filmie, który byłby mniej brutalny od rzeczywistości. Zresztą siedzący na fotelu pasażera Orochimaru był wręcz szary na twarzy od tej przejażdżki.

- Mógłbyś zwolnić i jechać ostrożniej? - spytał Akasuna.

- Nie ma mowy. Na tym terenie prędzej uszkodzę samochód – stwierdził tonem, jakby mówił do idioty.

Sasori poczuł zalewającą go falę irytacji.

- Bez tego stanie się tak samo. Marne te twoje środki bezpieczeństwa – uznał, krzywiąc się, gdy samochód podskoczył gwałtownie na wybojach.

- W takim razie, skoro wychodzi na to samo, to musi ci wystarczyć, że nie chcę zwalniać.

Obecnie, jeśli mieli nadzieję, aby zrobić coś z tym trybem szalonego kierowcy to właśnie upadła. Zatrzymali się gdzieś nieopodal drogi głównej, którą było trzeba w teorii jechać, ale było inaczej. Jedynym plusem tego zwariowanego pomysłu był fakt, że udało im się dobrze ukryć wóz.

Deidara wysiadł blady jak ściana i od razu niemal pognał pozbyć się zawartości swego żołądka. Sasori odprowadził go przez moment spojrzeniem, gdy zainteresował go Orochimaru, co wyszedł na miękkich nogach i w pierwszej chwili chyba zapomniał jak ustać prosto. Prawie uśmiechnął się na ten zabawny widok. Nie cierpiał tego sfiksowanego gada. Był najmniej godną zaufania osobą z całej organizacji i trudno było powiedzieć, co mu w głowie siedzi. Na pewno nie było to nic pożytecznego dla nich. Naprawdę do dziś nie mógł zrozumieć jak taka osoba się tu znalazła, gdzie nikt nich nie miał wątpliwości, że jest tutaj nie tylko z rozkazu, a też z własnych niepoznanych przez nich pobudek.

Deidara wrócił, a jego twarz zdążyła już nabrać trochę bardziej żywego koloru.

- Nie śpieszyło ci się – skomentował zgryźliwie.

- Wybacz, ale nie opanowałem umiejętności o nazwie szybkie rzyganie na Akasuny zawołanie – zakpił.

W czerwonowłosym zawrzało, niczym w czajniku, który drażniącym uszy gwizdem zawiadamia o zagotowaniu się wody na herbatę. Miał zdecydowanie ochotę w tej chwili zamordować tego gnojka bez względu na wszystko co ich poza pracą łączyło.

- Dobra – zaczął nagle Itachi, sięgając po potrzebne im wyposażenie do wykonania tego zadania i tym samym zatrzymując burzę, która zbierała się między dwójką artystów. - Pamiętacie plan czy trzeba wam przypomnieć jakie role odgrywacie? - dodał, spoglądając uważnie na całą trójkę swoich towarzyszy.

- Oczywiście, że wiemy co mamy robić – uznał Akasuna, a pozostała dwójka skinęła na potwierdzenie.

- To świetnie – stwierdził i rozdał im ekwipunek.

Udali się w kierunku wejścia do laboratorium taką drogą, aby uniknąć przedwczesnego zauważenia przez kamery. Itachi ukrył się wraz zresztą, aby wykonać połączenie.

- Tobi, słyszysz mnie? - rzucił szeptem, ale odpowiedziało mu pochrapywanie. - Tobi! - dodał już znacząco głośniej i z nutą nieskrywanej irytacji w tonie.

W odpowiedzi usłyszał zdezorientowany wrzask dopiero co obudzonego informatyka.

- Jestem, jestem Itachi! - oznajmił wciąż oszołomiony głos po drugiej stronie słuchawki.

- Zaczynaj – stwierdził już zdecydowanie spokojniej.

Chwilę później zapadła między nimi cisza, którą przerywało tylko szybkie stukanie w klawiaturę. Zastanawiał się ile czasu zajmie pracowanie nad tym, aby mógł złamać zabezpieczenia budynku.

- Szykujcie się – powiedział nagle Tobi, a Uchiha gestem dał znak, aby ruszyli pod drzwi tego podziemnego bunkra.

  W chwili, gdy zabezpieczenia głównych drzwi miały już ustąpić rozległ się wewnątrz alarm, a światła zmieniły barwę na czerwoną, przechodząc w tryb awaryjny. Madara rozejrzał się i zaraz odnalazł wzrokiem Hashiramę.

- Co się dzieje? - spytał zdezorientowany.

- Ktoś próbuje się tu dostać – oznajmił, zarzucając koc na klatkę wystraszonej i rozwrzeszczanej papugi.

Zaraz złapał bruneta za rękę i pociągnął za sobą do głównego laboratorium, gdzie zatrzymał się za jedną z maszyn i ukucnął, aby odsunąć płytę podłogową i ukazać podziemne przejście. Pochylił się nieco bardziej, aby sięgnąć włącznika światła i rozjaśnić korytarz. Popatrzył na Madarę uważnie, podnosząc się z kolan.

- Uciekaj. Idź tym korytarzem cały czas prosto. Prowadzi on jak najbliżej do miasta. Później musisz znaleźć tam wieżowiec Senju Company. Na miejscu powołaj się na mnie i pójdź do mojego młodszego brata. On zajmie się resztą.

- A ty?! Mam cię tu po prostu zostawić? - powiedział z niedowierzaniem w głosie. Nie rozumiał tego.

- Mam tu jeszcze coś do zrobienia. Twoje bezpieczeństwo jest tutaj priorytetem. Zresztą doskonale wiesz dlaczego.

Madara zacisnął usta w wąską linię, mierząc sylwetkę doktora wzrokiem. Doskonale wiedział o czym mówi, ale nie potrafił w tej sytuacji się z tym pogodzić. Zalał go naprawdę ogromny smutek i żal ściskał jego klatkę piersiową. Zwiesił głowę w dół i kiwnął nią niemrawo. Był świadomy, że go nie przekona.

- Szybko schodź na dół i zrób później tak jak mówiłem – poprosił, czując jedynie ulgę, że może go ochronić.

Długowłosy spojrzał niechętnie na schody, ale zaczął iść w dół posłusznie. Obejrzał się za Senju, gdy usłyszał jak sięga po kafelek.

- Wszystko będzie ze mną dobrze. Idź – zapewnił uśmiechając się, zanim zamknął za nim wejście.

Westchnął ciężko, mając nadzieję, że uda mu się uciec jak najdalej stąd. Zaraz zajął się jednak pozbywaniem wszystkich plików, które nie powinny wpaść w niepowołane ręce. 

  Tobi nie był zbyt szczęśliwy, gdy alarm uruchomił kolejną falę zabezpieczeń, których musiał się pozbyć. Pocieszało go tylko, że to pewnie ostatnia przeszkoda, jaką musiał pokonać, choć słuchanie przy tym wyzwisk, jakimi obdarzał go Deidara za plecami Itachiego nie pomagał.

Finalnie drzwi stanęły wreszcie otworem i cała ich załoga szturmowa wkroczyła do środka.

- Prowadź – Itachi zwrócił się do stojącego dotychczas z tyłu Orochimaru.

Nadeszła jego kolej.

- Z przyjemnością – wysyczał, wychodząc naprzód, aby przeprowadzić ich przez ten istny labirynt.

Placówka była niesamowicie duża, a łudząco podobne korytarze nie pomagały w orientacji, dopóki do ich uszu nie dotarła muzyka. Zatrzymali się. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwali zdezorientowani, aby ostatecznie ruszyć za dźwiękiem ,,Sonaty Księżycowej’’ Beethovena.

Na miejscu znaleźli dość niecodzienny widok. Senju Hashirama w białym fartuchu siedział i grał na fortepianie.

Deidara wycelował w niego z pistoletu, gdy ten dość gwałtownie zakończył utwór i odwrócił się wreszcie w ich kierunku z lekkim uśmiechem błąkającym się mu na ustach.

- Poddaje się – oznajmił, unosząc ręce do góry.

- Gdzie jest twój eksperyment? - zapytał Itachi, gestem nakazując Akasunie, aby go zakuł.

Hashirama jednak nic więcej nie powiedział.

- Zabieramy go i wracamy – oznajmił i wkrótce odeszli.

piątek, 1 kwietnia 2022

Wiosna

  Siedział na schodach prowadzących do ogrodu z kubkiem ciepłej herbaty w dłoniach. Księżycowy blask otulał pogrążoną w ciszy i niezmąconą żadnym wiatrem przyrodę. Wieczór mimo tego był nieco chłodny. Porucznikowi oddziału szóstego jednak to nie przeszkadzało. W przeszłości został przyzwyczajony do znacznie gorszych warunków. Najbardziej luksusową porą w Rukongai była jesień i zima. Bezpańskie szczeniaki takie jak on i jego grupa mogły wtedy liczyć na dach nad głową, jeśli do tych pór roku przetrwały. Teraz była wiosna. W jego dawnym życiu kojarzona głównie z codzienną walką o byt. Nie tylko własny, bo również jego osieroconych przyjaciół. Pamiętał, że wtedy też często patrzył na księżyc, gdy wdrapywał się na drzewo, a pod nim przy ognisku spała jego mała rodzina złożona z tak samo samotnych jak on dusz.

Finalnie nie był w stanie ich uchronić i uratować.

Zastanawiał się wtedy, jaki będzie cel jego egzystencji, jeśli pozostałby całkiem sam. Pogrążony w rozpaczy nie uważał się za dostatecznie silnego, aby w chwili próby być w stanie ochronić ostatnią, pozostałą mu bliską osobę. Był tylko tchórzliwym psem wyjących do srebrnego kochanka nocy, który wychylał się zza chmur. Stracił wszystko, co było mu bliskie w zupełnie inny sposób. Tchórzliwy, świadomy, ale bezpieczny, mimo że cholernie bolesny.

Sam siebie pozbawiłem wszystkiego – pomyślał kierując wzrok na oczko wodne, gdzie czasem spod tafli wody widać było krótkie błyski łusek pływających karpi, które odbijały wiązki światła słane przez księżyc.

  Miał już ponownie zanurzyć się w morzu melancholii i ponurych myśli, gdy poczuł dłonie delikatnie go oplatające i ciepło nieco drobniejszego ciała na plecach. W pierwszej chwili lekko się spiął w niekontrolowanym odruchu, ale rozluźnił się jednak szybko, bo doskonale wiedział kogo miał za towarzysza.

- O czym tak myślisz? - usłyszał szept tuż przy swoim uchu, czując dłonie przesuwające się po jego klatce piersiowej.

- O przeszłości – przyznał, spuszczając wzrok na blade obejmujące go ręce. - O tym jak błądziłem i wszystko traciłem, okraszone rozmywającymi się lepszymi dniami – dodał.

Kapitan zmarszczył brwi na taką odpowiedź. Nie lubił takich posępnych dni u Abarai. Wiedział jednak, że były mu potrzebne, aby nie zapomnieć drogich mu osób z dawnego życia. Rozumiał to i przechodził to razem z nim.

- Masz już swoje miejsce i niczego nie stracisz – zapewnił go cicho, muskając ustami nieznacznie płatek jego ucha.

Renji uśmiechnął się i sięgnął go jego dłoni, splatając je ze swoją.

- Wiem – przyznał półszeptem, odwracając lekko głowę w jego stronę. - Dostałem wszystko, o czym kiedyś tylko marzyłem. Teraz jestem szczęśliwy, bo mam przy sobie cały mój świat – dodał, spoglądając na Byakuyę z czułością.

Kuchiki pozwolił sobie odpowiedzieć delikatnym uśmiechem, który w księżycowym blasku prezentował się przepięknie.

Czekała ich w końcu kolejna przepełniona wspólnym szczęściem wiosna.