Witajcie!
Przybywam z nową notką, którą męczyłam ostatnie kilka dni. Jest ona po części małym eksperymentem, bo chciałam napisać coś, gdzie nie skupiam się na relacji ludzkiej, choć jest ona w pewnym sensie okazana w scenie snu. No i wszystkie możliwe, występujące tu powtórzenia są jak najbardziej zamierzone. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
Tego MorMor'a dedykuję cudownej Hao, która rozumie moją miłość do tego statku i dała mi wczoraj motywacyjnego kopniaka w tyłek! Dziękuję <3
________________________________________
Jim Moriarty miesiącami śnił ten sam sen. Nie wiedział dlaczego, czym ma
on jakieś znaczenie. Po prostu zawsze, gdy wreszcie usypiał, miał te
same obrazy przed oczami.
Znajdował się w ciepłym, wiecznie
zielonym lesie liściastym. Ubrany, niczym podróżnik z filmów
dokumentalnych na Discovery Chanel. Czuł się zawsze zagubiony, nie
wiedząc skąd się tu wziął. Pokonywał wtedy z trudem strach, który
wydawał mu się wręcz pierwotną obawą przed nieznanym. Obawiał się tego
terenu. To nie było jego królestwo, jego miejscem były podziemia,
kryminalny światek Londynu. Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło i
stamtąd poszerzał swoje wpływy. Tutaj był obcym, w świecie zdominowanym
przez naturę. Ruszył powoli przed siebie, w akompaniamencie pękających
gałęzi pod stopami i szelestu liści. Spoglądał pod stopy, aby czasem nie
przeoczyć jakiegoś zagubionego węża, schowanego pod ściółką leśną. W
końcu nie chciał zostać potraktowany zabójczym jadem. Szukał jednak w
złym miejscu, bo zamiast być na ziemi, to jeden zawisł mu praktycznie
przed twarzą, z niższej gałęzi, jakiegoś drzewa. Odskoczył momentalnie,
tłumiąc w sobie chęć krzyku. Spojrzał na zwierzę, mając nadzieję, że z
bezpiecznej odległości. Wąż zwrócił łeb, w jego stronę, cicho sycząc i
wystawiając przez chwilę rozdwojony jęzor. Geniusz czuł się, jakby
naigrywał się z niego. Z dużą chęcią odciąłby mu głowę, aczkolwiek nie
miał czym tego zrobić. Z irytacją, połączoną z żałosnym poczuciem
bezsilności wbiegł w krzaki, nie dbając już o to, czy zostanie
zaatakowany, przez kogoś z prawowitych mieszkańców tego rejonu. Nie
wiedział, ile czasu pędził przed siebie, raniąc swoje ciało o różne
rodzaje roślinności się tu znajdującej. W pewnym momencie wypadł z
gąszczu krzewów na bardziej otwartą przestrzeń. Zwrócił uwagę na
rozciągającą się przed nim rzekę, szumiącą głośno, aż dziwne, że to
przeoczył, chociaż jednak nie - był zbyt skupiony, aby biec, z nadzieją
powrotu do miejsca, gdzie należy. Teraz porzucił już takie naiwne
marzenia. Ta zielona dżungla wypuści go, kiedy sama o tym zadecyduje. On
mógł tylko czekać i grać w grę, zwaną przetrwaniem. To była
najokrutniejsza rzecz, jakiej mógł kiedykolwiek doświadczyć - skazanie
go na rządy Natury, odebranie władzy, panowania nad sytuacją. Czuł się,
niczym mysz przeznaczona do medycznych eksperymentów, nieświadoma tego,
co może się wydarzyć. Zdana na łaskę lub niełaskę człowieka i specyfiku,
który zrobi z jej organizmem co zechce, doprowadzając do zgonu albo
nie. Z zamyślenia wyrwał go szelest połączony z cichym, zwierzęcym
pomrukiem. Stawiał na kota i to dużego. Z trudem opanował się, żeby nie
rozpocząć kolejnej ucieczki. Odwrócił głowę, w stronę wielkiego kota,
który wyszedł z zarośli i obecnie stał, patrząc na niego. Nie wyglądał
jednak, jakby chciał zaatakować. Prędzej zdawał się oceniać, czy
znajdujący sie przed nim człowiek stanowi zagrożenie. Wyglądało na to,
że nie został uznany za niebezpieczeństwo, bo kotowaty podszedł do
wodopoju, aby spokojnie się napić. Przyglądał się temu, nie dowierzając
co widzi. Sądził, że zostanie zaatakowany, a tu nic podobnego się nie
stało. Był tak zaabsorbowany obserwacją cesarza tej dżungli, że nie
zwrócił uwagi na chlupot, brzmiący, jakby coś wychodziło z wody. Nie
miał pojęcia, co właśnie zmierzało do niego. Prążkowany predator nie był
taki nieuważny. Przestał pić, zaczynając się powoli skradać, w
kierunku, gdzie znajdowało się drugie stworzenie. Moriarty, widząc tą
nagłą zmianę, w zachowaniu żywego obiektu jego zainteresowania, poczuł
strach, po raz kolejny tego dnia. Chciał się poruszyć, aczkolwiek
zorientował się, że nie jest w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Był
jak sparaliżowany lub przyklejony do podłoża. Mógł tylko czekać na
nieuniknione. Co on sobie właściwie myślał, postanawiając sobie stać i
patrzeć? Nic dziwnego, że wcześniej nie starał się za niego zabrać. Ten
kot wyczuł głupią, naiwną zwierzynę, jaką był Napoleon Zbrodni.
Spoglądał w żółte, skupione ślepia mięsożercy, póki jeszcze mógł. Ku
jego bezbrzeżnemu zdziwieniu dziki kot wyminął go i zaraz potem skoczył
na coś, co znajdowało się za nim. Odwrócił głowę, aby móc zobaczyć scenę
dziejącą się za jego plecami. Ujrzał tygrysa, który mocował się z wciąż
silnie szarpiącym się krokodylem, usiłującym wyrwać się z uścisku
szczęk i łap z ostrymi pazurami. Walka jednak nie była wyrównana,
aligator miotał się coraz słabiej, aż zastygł w całkowitym bezruchu.
Wielki kot, przyglądał się mu uważnie, lecz nie wyglądało na to, aby
jego nastawienie było wrogie. On sam, mimo szczerych chęci nie mógł
określić dokładnie, jakie miał zamiary. Musiał przyznać, że zaskakiwał
go na każdym kroku, od chwili, gdy na niego spojrzał. Z wyglądu
niepozorny, taki sam, jak reszta z jego gatunku. Umaszczenie, pręgi,
niby takie same, a mogą być inne. Idealne pozory, iluzja, za którą może
kryć się coś więcej. Znacznie więcej. Nie mógł odmówić temu konkretnemu
stworzeniu wyjątkowości, której się dopatrzył, a upewniony został
jeszcze bardziej, gdy silne szczęki puściły truchło krokodyla, a
majestatyczny kot usiadł, unosząc dumnie głowę, patrząc bystrymi
ślepiami, na stojącego przed nim mężczyznę. Jim przestał patrzeć na to
zwierzę, przez pryzmat mięsożernej, dzikiej bestii. Takie krwiożerce
kreatury, nie mają tak inteligentnego spojrzenia, jakby na coś
oczekiwały. W pierwszej chwili nie miał bladego pojęcia, o co może
chodzić, niby był geniuszem, ale zdecydowanie nie miało to związku z
szybkim pojmowaniem oczekiwań drapieżników. Udało mu się domyślić, a
przynajmniej miał taką nadzieję. Przymknął oczy, starając się uspokoić.
Czuł podskórną obawę, przez co o mało się nie zdemotywował. Musiał
poskromić to i być całkowicie pewnym swego. Po dłuższej chwili dał radę
pozbyć się wszelakich wątpliwości i odczuć, mogących zniweczyć jego
plany. Powoli, z pewną dawką ostrożności zbliżył się do siedzącego
spokojnie tygrysa, który obserwował go z pewną dozą czujności. Ukucnął,
nieco się przy tym ociągając, mógł teraz przyjrzeć mu z bliska. Teraz
równie dobrze mógłby skoczyć i dobrać do jego gardła, lekko pokręcił
głową, odganiając od siebie taką upiorną myśl. Unikał przy tym ruchu,
jakiejkolwiek zdradliwej gwałtowności. Nie chciał przesyłać sprzecznego z
jego zamiarami sygnału. Nawet mógł mówić o szczęściu, bo nie poruszył
się w żaden sposób, dalej siedząc i obserwując. Nabrał przez to trochę
większej odwagi i z lekkim uśmiechem na ustach wyciągnął przed siebie
dłoń. Tygrys siedzący przed nim, z początku tylko spoglądał na
wyciągniętą, w jego stronę rękę, lecz po chwili ją obwąchał, trącając
łbem, jakby prosząc o głaskanie. Nie rozumiał dlaczego, ale na ten gest
poczuł wręcz dziecięcą radość i nim się zorientował, to zaczął głaskać
dzikiego kota po głowie, jakby to było zwierzątko domowe, a nie
stworzenie, jakie mogłoby go zabić, gdyby tylko chciało. Później wstał,
odchodząc z nowym towarzyszem przed siebie. Żył ze swoim tygrysem, który
go chronił od wszelakich niebezpieczeństw.
Ten sen nie
opuszczał geniusza zbrodni długi czas, aż poznał pewnego mężczyznę. A
raczej dowiedział o istnieniu kogoś takiego. Napoleon wtedy rozważał,
aby go zwerbować. W tym czasie ta senna mara go opuściła. Początkowo
czuł się sfrustrowany, bardzo odczuwając brak tej projekcji umysłu. Nie
sądził do tej pory, że mógłby być przywiązany do czegoś takiego i tak to
odczuwać. Starał się nie myśleć o tym, nie zastanawiać, z jakiego
powodu zniknęły właśnie teraz. Żadnych teorii, wysuwania wniosków. Jego
sposób, na odwrócenie uwagi, od brakującego, pozornie nieistotnego
szczegółu? Rzucenie się w wir pracy. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił - było
wcielenie Sebastiana Morana do jego siatki. Mężczyzna sprawował się,
jak na zwykłego człowieka idealnie. Niebywale szybko zyskał sobie
przychylność swego szefa, aż ze zwykłej pozycji snajpera, stał się prawą
ręką Moriaty'ego i jego osobistym ochroniarzem, który z nim
wytrzymywał. Zwłaszcza dedukowanie z jego osoby, jego przełożony
wpatrywał się w niego, niepokojąco milcząc. A Jim zrozumiał, dlaczego
opuściły go sny. Nie były mu już potrzebne, bo znalazł swojego cesarza
dżungli, Sebastiana. Moran przypominał drapieżce z jego snów, bo w ich
relacji, niczym w szachach, gdzie królowa chroni króla, w ich przypadku -
tygrys chroni króla.
No no, muszę przyznać że to była ciekawa przenośnia.
OdpowiedzUsuń