sobota, 11 lutego 2017

Tygrysy.

Witajcie!
Przybywam z nową notką, którą męczyłam ostatnie kilka dni. Jest ona po części małym eksperymentem, bo chciałam napisać coś, gdzie nie skupiam się na relacji ludzkiej, choć jest ona w pewnym sensie okazana w scenie snu. No i wszystkie możliwe, występujące tu powtórzenia są jak najbardziej zamierzone. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
Tego MorMor'a dedykuję cudownej Hao, która rozumie moją miłość do tego statku i dała mi wczoraj motywacyjnego kopniaka w tyłek! Dziękuję <3 
________________________________________

  Jim Moriarty miesiącami śnił ten sam sen. Nie wiedział dlaczego, czym ma on jakieś znaczenie. Po prostu zawsze, gdy wreszcie usypiał, miał te same obrazy przed oczami.
Znajdował się w ciepłym, wiecznie zielonym lesie liściastym. Ubrany, niczym podróżnik z filmów dokumentalnych na Discovery Chanel. Czuł się zawsze zagubiony, nie wiedząc skąd się tu wziął. Pokonywał wtedy z trudem strach, który wydawał mu się wręcz pierwotną obawą przed nieznanym. Obawiał się tego terenu. To nie było jego królestwo, jego miejscem były podziemia, kryminalny światek Londynu. Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło i stamtąd poszerzał swoje wpływy. Tutaj był obcym, w świecie zdominowanym przez naturę. Ruszył powoli przed siebie, w akompaniamencie pękających gałęzi pod stopami i szelestu liści. Spoglądał pod stopy, aby czasem nie przeoczyć jakiegoś zagubionego węża, schowanego pod ściółką leśną. W końcu nie chciał zostać potraktowany zabójczym jadem. Szukał jednak w złym miejscu, bo zamiast być na ziemi, to jeden zawisł mu praktycznie przed twarzą, z niższej gałęzi, jakiegoś drzewa. Odskoczył momentalnie, tłumiąc w sobie chęć krzyku. Spojrzał na zwierzę, mając nadzieję, że z bezpiecznej odległości. Wąż zwrócił łeb, w jego stronę, cicho sycząc i wystawiając przez chwilę rozdwojony jęzor. Geniusz czuł się, jakby naigrywał się z niego. Z dużą chęcią odciąłby mu głowę, aczkolwiek nie miał czym tego zrobić. Z irytacją, połączoną z żałosnym poczuciem bezsilności wbiegł w krzaki, nie dbając już o to, czy zostanie zaatakowany, przez kogoś z prawowitych mieszkańców tego rejonu. Nie wiedział, ile czasu pędził przed siebie, raniąc swoje ciało o różne rodzaje roślinności się tu znajdującej. W pewnym momencie wypadł z gąszczu krzewów na bardziej otwartą przestrzeń. Zwrócił uwagę na rozciągającą się przed nim rzekę, szumiącą głośno, aż dziwne, że to przeoczył, chociaż jednak nie - był zbyt skupiony, aby biec, z nadzieją powrotu do miejsca, gdzie należy. Teraz porzucił już takie naiwne marzenia. Ta zielona dżungla wypuści go, kiedy sama o tym zadecyduje. On mógł tylko czekać i grać w grę, zwaną przetrwaniem. To była najokrutniejsza rzecz, jakiej mógł kiedykolwiek doświadczyć - skazanie go na rządy Natury, odebranie władzy, panowania nad sytuacją. Czuł się, niczym mysz przeznaczona do medycznych eksperymentów, nieświadoma tego, co może się wydarzyć. Zdana na łaskę lub niełaskę człowieka i specyfiku, który zrobi z jej organizmem co zechce, doprowadzając do zgonu albo nie. Z zamyślenia wyrwał go szelest połączony z cichym, zwierzęcym pomrukiem. Stawiał na kota i to dużego. Z trudem opanował się, żeby nie rozpocząć kolejnej ucieczki. Odwrócił głowę, w stronę wielkiego kota, który wyszedł z zarośli i obecnie stał, patrząc na niego. Nie wyglądał jednak, jakby chciał zaatakować. Prędzej zdawał się oceniać, czy znajdujący sie przed nim człowiek stanowi zagrożenie. Wyglądało na to, że nie został uznany za niebezpieczeństwo, bo kotowaty podszedł do wodopoju, aby spokojnie się napić. Przyglądał się temu, nie dowierzając co widzi. Sądził, że zostanie zaatakowany, a tu nic podobnego się nie stało. Był tak zaabsorbowany obserwacją cesarza tej dżungli, że nie zwrócił uwagi na chlupot, brzmiący, jakby coś wychodziło z wody. Nie miał pojęcia, co właśnie zmierzało do niego. Prążkowany predator nie był taki nieuważny. Przestał pić, zaczynając się powoli skradać, w kierunku, gdzie znajdowało się drugie stworzenie. Moriarty, widząc tą nagłą zmianę, w zachowaniu żywego obiektu jego zainteresowania, poczuł strach, po raz kolejny tego dnia. Chciał się poruszyć, aczkolwiek zorientował się, że nie jest w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Był jak sparaliżowany lub przyklejony do podłoża. Mógł tylko czekać na nieuniknione. Co on sobie właściwie myślał, postanawiając sobie stać i patrzeć? Nic dziwnego, że wcześniej nie starał się za niego zabrać. Ten kot wyczuł głupią, naiwną zwierzynę, jaką był Napoleon Zbrodni. Spoglądał w żółte, skupione ślepia mięsożercy, póki jeszcze mógł. Ku jego bezbrzeżnemu zdziwieniu dziki kot wyminął go i zaraz potem skoczył na coś, co znajdowało się za nim. Odwrócił głowę, aby móc zobaczyć scenę dziejącą się za jego plecami. Ujrzał tygrysa, który mocował się z wciąż silnie szarpiącym się krokodylem, usiłującym wyrwać się z uścisku szczęk i łap z ostrymi pazurami. Walka jednak nie była wyrównana, aligator miotał się coraz słabiej, aż zastygł w całkowitym bezruchu. Wielki kot, przyglądał się mu uważnie, lecz nie wyglądało na to, aby jego nastawienie było wrogie. On sam, mimo szczerych chęci nie mógł określić dokładnie, jakie miał zamiary. Musiał przyznać, że zaskakiwał go na każdym kroku, od chwili, gdy na niego spojrzał. Z wyglądu niepozorny, taki sam, jak reszta z jego gatunku. Umaszczenie, pręgi, niby takie same, a mogą być inne. Idealne pozory, iluzja, za którą może kryć się coś więcej. Znacznie więcej. Nie mógł odmówić temu konkretnemu stworzeniu wyjątkowości, której się dopatrzył, a upewniony został jeszcze bardziej, gdy silne szczęki puściły truchło krokodyla, a majestatyczny kot usiadł, unosząc dumnie głowę, patrząc bystrymi ślepiami, na stojącego przed nim mężczyznę. Jim przestał patrzeć na to zwierzę, przez pryzmat mięsożernej, dzikiej bestii. Takie krwiożerce kreatury, nie mają tak inteligentnego spojrzenia, jakby na coś oczekiwały. W pierwszej chwili nie miał bladego pojęcia, o co może chodzić, niby był geniuszem, ale zdecydowanie nie miało to związku z szybkim pojmowaniem oczekiwań drapieżników. Udało mu się domyślić, a przynajmniej miał taką nadzieję. Przymknął oczy, starając się uspokoić. Czuł podskórną obawę, przez co o mało się nie zdemotywował. Musiał poskromić to i być całkowicie pewnym swego. Po dłuższej chwili dał radę pozbyć się wszelakich wątpliwości i odczuć, mogących zniweczyć jego plany. Powoli, z pewną dawką ostrożności zbliżył się do siedzącego spokojnie tygrysa, który obserwował go z pewną dozą czujności. Ukucnął, nieco się przy tym ociągając, mógł teraz przyjrzeć mu z bliska. Teraz równie dobrze mógłby skoczyć i dobrać do jego gardła, lekko pokręcił głową, odganiając od siebie taką upiorną myśl. Unikał przy tym ruchu, jakiejkolwiek zdradliwej gwałtowności. Nie chciał przesyłać sprzecznego z jego zamiarami sygnału. Nawet mógł mówić o szczęściu, bo nie poruszył się w żaden sposób, dalej siedząc i obserwując. Nabrał przez to trochę większej odwagi i z lekkim uśmiechem na ustach wyciągnął przed siebie dłoń. Tygrys siedzący przed nim, z początku tylko spoglądał na wyciągniętą, w jego stronę rękę, lecz po chwili ją obwąchał, trącając łbem, jakby prosząc o głaskanie. Nie rozumiał dlaczego, ale na ten gest poczuł wręcz dziecięcą radość i nim się zorientował, to zaczął głaskać dzikiego kota po głowie, jakby to było zwierzątko domowe, a nie stworzenie, jakie mogłoby go zabić, gdyby tylko chciało. Później wstał, odchodząc z nowym towarzyszem przed siebie. Żył ze swoim tygrysem, który go chronił od wszelakich niebezpieczeństw.
   Ten sen nie opuszczał geniusza zbrodni długi czas, aż poznał pewnego mężczyznę. A raczej dowiedział o istnieniu kogoś takiego. Napoleon wtedy rozważał, aby go zwerbować. W tym czasie ta senna mara go opuściła. Początkowo czuł się sfrustrowany, bardzo odczuwając brak tej projekcji umysłu. Nie sądził do tej pory, że mógłby być przywiązany do czegoś takiego i tak to odczuwać. Starał się nie myśleć o tym, nie zastanawiać, z jakiego powodu zniknęły właśnie teraz. Żadnych teorii, wysuwania wniosków. Jego sposób, na odwrócenie uwagi, od brakującego, pozornie nieistotnego szczegółu? Rzucenie się w wir pracy. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił - było wcielenie Sebastiana Morana do jego siatki. Mężczyzna sprawował się, jak na zwykłego człowieka idealnie. Niebywale szybko zyskał sobie przychylność swego szefa, aż ze zwykłej pozycji snajpera, stał się prawą ręką Moriaty'ego i jego osobistym ochroniarzem, który z nim wytrzymywał. Zwłaszcza dedukowanie z jego osoby, jego przełożony wpatrywał się w niego, niepokojąco milcząc. A Jim zrozumiał, dlaczego opuściły go sny. Nie były mu już potrzebne, bo znalazł swojego cesarza dżungli, Sebastiana. Moran przypominał drapieżce z jego snów, bo w ich relacji, niczym w szachach, gdzie królowa chroni króla, w ich przypadku - tygrys chroni króla.

1 komentarz: