Zniszczenie było dla ciebie formą największego piękna. Nie zgadzałem się z tym sposobem patrzenia na sztukę. W końcu jak coś trwające tylko krótką chwilę, ułamki sekund miało mieć w sobie takie piękno, którego efekt odciśnie stałe piętno na duszy odbiorcy. Wydawało mi się to niemożliwe, więc jak zawsze w momencie poruszenia tego tematu się kłóciliśmy. Nie potrafiliśmy dojść do zgody, bo nasze poglądy w tym temacie były skrajnie różne, a jednocześnie rozumieliśmy to w jaki sposób patrzymy na swoją sztukę. Szanowaliśmy to i pomimo nieskończonych sprzeczek dotyczących tematu, doceniałem posiadanie u boku osoby rozumiejącej moją miłość do wiecznego piękna zaklętego w formie marionetek.
Spędzanie wspólnego czasu, gdy nie wisiał nad nami temat artyzmu było wyjątkowo przyjemne. Na tyle, aby moje według niektórych pogłosek zlodowaciałe serce mogło pokochać i być kochane.
Miłość jednak w naszym przypadku nie była najbardziej zadowalającą rzeczą, jaką mogliśmy osiągnąć. Sztuka była ponad tym.
Byliśmy całkiem szczęśliwi. Zdarzały się czasem nieprzyjemne sytuacje, gdy na naszej drodze pojawiali się ludzie pełni uprzedzeń. Wydarzyło się też, że z jakiegoś powodu dowiedział się ktoś z otoczenia. Załatwienie tego bywało trudniejsze, ale wydawało mi się, że dobrze sobie z tym poradziłem. Nigdy nie chciałem twojej krzywdy, a mimo tego na ciebie spadała. Robiłem wszystko, co się dało, aby chronić cię od ataków ludzi spowodowanych tym, że mnie kochałeś.
Chciałem nawet odejść, zerwać nie dbając o to, jak rozdzierało to moją duszę na kawałki.
Przejrzałeś mnie jednak i na to nie pozwoliłeś. Do dziś pamiętam dotyk twojej dłoni i jej ciepło, gdy zacisnęła się na mojej. Siła twojego głosu i pobrzmiewająca w nim pewność kiedy deklarowałeś, że nie zamierzasz mnie puścić. Czułem wtedy ogromną radość, bo ostatecznie nie pozwoliłeś mi odejść. W końcu tak naprawdę tego nie chciałem. Próbowałem po prostu podjąć najlepszą decyzję, aby móc cię chronić. Całkiem długo było dobrze, aż upomniała się o ciebie sztuka. Tym razem to ty stałeś się jej płótnem.
Do dziś pamiętam jak wróciłem do domu i pełno było szkła z rozbitej szklanki u twoich stóp. Jeden z większych odłamków miałeś w dłoni, po której ciąłeś wzory na swojej skórze u drugiej ręki.
W pierwszej chwili mnie zmroziło. Czułem chłód, przeszywający cały mój kręgosłup. Widziałem skupienie i fascynację w twoich oczach tym aktem, która zupełnie mi się nie podobała.
Trwało to moment, zanim do ciebie dopadłem i zabrałem odłamek, odrzucając gdzieś w bok.
Nigdy nie wyjaśniłeś mi, co tak naprawdę cię do tego popchnęło, nie ważne ile razy pytałem.
To był dzień, w którym cię straciłem. Zobaczyłeś ulotność i piękno zniszczenia w rzeczy innej niż wybuchy. Posiadanie mnóstwa bandaży w domu stało się normą. Starałem się do ciebie dotrzeć.
Pomóc, ale to wszystko na próżno. Ból i autodestrukcja stały się twoim uzależnieniem.
W końcu pewnego razu zgodnie ze swoimi obawami, które męczyły mnie co dnia znalazłem cię, gdy było już za późno. Biała, ozdobna pościel i wokół ciebie czerwone kamelie. Krew, która splamiła pościel dużymi, nieregularnymi plamami. Twoja twarz zastygła w bezruchu, choć na ustach błądził delikatny uśmiech. Wyglądało na to, że w ostatnich chwilach byłeś szczęśliwy.
Na stoliku nocnym zostawiłeś mi zaadresowany do mnie list, w którym przeprosiłeś i błagałeś, abym ci to wybaczył. Jednocześnie opowiedziałeś o tym jak bliski i ważny dla ciebie byłem.
Kochałeś mnie i przez to toczyłeś walkę z samym sobą, choć ja tego nie widziałem. Nie byłeś jednak w stanie jej wygrać. Sztuka destrukcji była zbyt potężna. Cieszyłeś się mimo tego, z czasu jaki było nam dane spędzić razem. Zgodziłeś się nawet na koniec, żebym jeśli bym tylko tego chciał cię uwiecznił. Początkowo nie rozumiałem, co mogłeś mieć na myśli.
Złożyłeś sam siebie w ofierze. Stałeś się swym ostatecznym dziełem. Zostałeś dla mnie definicją ulotnej sztuki, którą tak kochałeś.
Zajęło mi to trochę czasu okraszonego rozrywającym bólem duszy i łez, na które nigdy wcześniej sobie nie pozwalałem. Wreszcie jednak zrozumiałem.
- Jak ci się podoba, Deidara? - rzuciłem do granitowego nagrobka, na którym widniało zdjęcie mojego ukochanego, gdzie się promiennie uśmiechał. Uwielbiałem ten uśmiech. Był przepiękny.
W dłoniach trzymałem lalkę, która wyglądała jak żywa, niczym chłopak cieszący się do mnie tak pięknie ze zdjęcia.
- Stałeś się moją najdoskonalszą formą sztuki, jaką osiągnąłem – wyszeptałem niemal z czułością.
Wiedziałem, że nie stworzyłem doskonalszej marionetki niż ta, którą miałem w rękach. Zrozumiałem, że właśnie tym chciał się stać. Ulotnym żywiołem zniszczenia, który przetrwał wiecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz