Podążali w całkowitej ciszy już od dłuższej chwili, co zaczynało martwić porucznika. Zastanawiał się, co mają do zrobienia i z czym przyjdzie im się mierzyć, że kapitan robił z tego taką tajemnicę. Byakuya był świadomy przedłużającego się milczenia i zaczynającego pojawiać się lekkiego napięcia, spowodowanego rosnącym zniecierpliwieniem jego towarzysza. Nie mógł jednak nic poradzić na to, że mimo odejścia na znaczną odległość od ciekawskich uszu oddziału, jakaś jego część nie chciała mu tej misji przedstawiać. Przeciwnie. Rosło w nim poczucie, aby go odesłać, ale wiedział, że na to było już za późno.
- Musimy zbadać sprawę znikających dusz z jednego z okręgów Rukongai.
- Fakt, że zniknęli nie zapowiada szczęśliwego scenariusza na odnalezienie ich przez nas – uznał Abarai, krzywiąc przy tym lekko.
- Tego nie możemy być jeszcze pewni.
- Moglibyśmy jednak mieć w sobie więcej optymizmu.
- Myślę, że zakładanie scenariusza o nich, będącymi wciąż żywymi jest wystarczającą dozą optymizmu – stwierdził spokojnie, zerkając na niego.
- Masz rację – uznał po krótkim namyśle i nieco zmarkotniał.
- Renji, nie wszystkich da się uratować. Fakt, że mimo wszystko idziesz próbować i tak wiele znaczy.
- Wiem, kapitanie. Jestem już na tyle długo porucznikiem, że pewnie według ciebie powinienem się do tego przyzwyczaić – przyznał i miał zamiar kontynuować swoją wypowiedź, ale mu przerwano.
- Nie uważam tak. Jest wręcz przeciwnie. To dobrze, że posiadasz tą nadzieję. Martwiłoby mnie, gdybyś podchodził do tego z pewnością, że nie da się już nic zrobić.
- A jednak to jest najbardziej realistycznie malującym się scenariuszem – zauważył z niechęcią.
- Zostaw mi bycie takim. Masz zbyt dobrą duszę, aby oczekiwać najgorszego.
Porucznik skinął głową, zostawiając temat.
Na miejscu zastali rozpaczliwy obraz. Drewniane budynki naznaczone wyraźnymi śladami po pazurach. Na drodze między nimi leżały zagubione sandały, sugerujące ucieczkę dusz w pośpiechu. Rozglądał się po tym pobojowisku, widząc plamy krwi na piasku, a często kawałek dalej stertę ubrań, wyraźnie sugerującą jaki spotkał właściciela tych rzeczy los.
Zagryzł lekko wargę, gdy przy schodach prowadzących do jednego z domów zobaczył dziecięce ubranka i leżącego obok drewnianego konika. Ten obraz poruszył coś w jego duszy. Pomyślał mimowolnie, że mógł to być on. Zbłąkany, niczym bezpański pies pożarty dzieciak, po którym zostałaby jedynie sterta pocerowanych, nadszarpniętych przez czas ubrań. Czuł się przez moment sparaliżowany wizją takiego losu. Z zamyślenia wyrwało go delikatne muśnięcie po dłoni.
Dotyk ten był dla niego tak niespodziewany, że prawie podskoczył.
- Nie bujaj w obłokach, Renji – napomniał go Byakuya.
- Tak jest, kapitanie! Przepraszam – przyznał, nieco zażenowany samym sobą, że dał się pochłonąć przez niedorzeczne wizje.
Musiał się skupić i być obecny ciałem oraz duchem, żeby nie stracić głowy. Ruszył żwawo przed siebie, w skupieniu przeczesując wzrokiem otoczenie. Przez jakiś czas śladów prowadzących w konkretnym kierunku próżno było wypatrywać, a wszechobecne losowe oznaki zniszczeń nie pomagały.
Dotarli do końca miasteczka, gdzie na piasku odbite były ślady łap i ciągnięcia czegoś, choć drobinki krwi im towarzyszące sugerowały jednak kogoś. Shinigami spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zanim wkroczyli w głąb lasu.
Abarai nie wiedział ile czasu przedzierali się przez leśną gęstwinę, ale w końcu zatrzymali się przed jaskinią. Zbliżył się nieco do jej wejścia i skrzywił. Nie był w stanie dojrzeć nic poza nieprzeniknioną ciemnością.
- Wygląda na to, że jest głęboka – oznajmił, zerkając przez ramię na swojego kapitana.
Byakuya kiwnął głową na jego słowa, aby zaraz potem wkroczyć w mrok. Porucznik naturalnie wszedł zaraz za nim. Kuchiki za pomocą kido postanowił oświetlać im drogę. Wolał wyręczyć w tym swojego podkomendnego, aby nie groził mu wybuch demoniczną magią w twarz.
Ruszył przed siebie korytarzem, którego nie był w stanie rozświetlić tak, aby wiedzieli co znajduje się w dalszej odległości. Poruszali się w takiej ciszy, że aż słyszał jak porucznik stawia kroki ostrożnie, starając się iść jak najbardziej bezszelestnie. On poruszał się w ten sposób zresztą kapitanów naturalnie, przez co często nieumyślnie straszyli swoich podwładnych.
Do jego uszu dotarł dźwięk łopoczących skrzydeł. Zza jego pleców dobiegł krótki okrzyk zaskoczonego Abarai’a, który kiedy się odwrócił, właśnie odskoczył w bok, potknął się o kamień zachwiał i wylądował siedząc na ziemi. Rzucił mu spojrzenie, w którym politowanie mieszało się z dezaprobatą, bo robi zamieszanie przez nietoperza, co chciał zaplątać mu się we włosy.
- Kapitanie! Uważaj! – wykrzyknął nagle Abarai, wskazując coś za jego plecami.
Zareagował natychmiast, a w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stał wbił się długi szpon.
Zjawił się przy poruczniku, który zdołał postawić się już na nogi.
- Cholera, całkiem spory jest – skomentował wielkość Pustego, który ledwo mieścił się w tunelu.
- Sugeruję, żeby wywabić go na zewnątrz.
W odpowiedzi usłyszał pomruk zgody kapitana stojącego obok. Nie myśląc wiele złapał za nadgarstek Kuchikiego i rzucił do ucieczki w stronę, z której przybyli.
Za ich plecami rozległ się rozwścieczony ryk, a jaskinia została wprawiona w wyraźne drżenie.
Stwór ruszył za nimi. Zbliżał się coraz bardziej, ale byli już całkiem blisko celu. Wokół nich odrywały się skalne odłamki. Już prawie. Pusty był tuż za nimi. Rąbnął nagle łbem w sufit, tworząc na nim szczelinę, która szybko pomknęła w kierunku wyjścia.
Nie zastanawiał się.
Jednym, zdecydowanym ruchem wypchnął kapitana na zewnątrz, zanim wyjście się zasypało.